Nie w każdym domu była kamera. Właściwie na własność posiadały ją tylko jednostki. Można było jeszcze kamerę wypożyczyć, kiedy było się członkiem klubu filmowego. To w czasach taśm, bo w czasach VHS-ów dostęp do kamer był łatwiejszy, co jednak wcale nie oznacza, że powszechny. A jednak każdy zdawał sobie sprawę z tego, że mieć wśród pamiątek rodzinny film, to coś znacznie lepszego niż zestaw zwykłych fotografii.
Więc jak tylko można było, to się kręciło. Czasem niezwykłe wydarzenia, czasem specjalne okazje jak śluby i Komunie, ale w większości zwykły dzień: zabawę na podwórku, spotkanie z sąsiadami, imieniny na działce, wakacje nad morzem. Pasjonaci, którzy należeli do amatorskich klubów filmowych – a tych w czasach PRL było całkiem sporo, nawet w niewielkich miastach, przy domach kultury – kręcili swoje filmy o ambitniejszych i nieprzypadkowych treściach. Wszystkie one były potem magazynowane. Zapominano o nich.
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie chce je przywrócić pamięci, tworząc Polskie Archiwum Filmów Domowych. Na razie – do końca maja – trwa nabór. Potem zgłoszone filmy zostaną poddane cyfryzacji i pokazane na specjalnie utworzonej platformie internetowej. To autorski projekt Macieja Drygasa, reżysera filmów dokumentalnych, a partnerem przedsięwzięcia jest Festiwal Filmowy Millennium Docs Against Gravity.
Filmowy recycling
Maciej Drygas mówi o sobie, że jest raczej archeologiem niż filmowcem. Nakręcił kilka filmów, nad każdym pracował kilka lat. W archiwach państwowych, filmowych, ale korzystał także z tych prywatnych, domowych. „To takie sięganie pod powierzchnię, warstwa po warstwie, w poszukiwaniu jakiejś prawdy o opisywanym świecie” – mówił w jednym z wywiadów. Był asystentem Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Zanussiego, a jego film z 1991 r. Usłyszycie mój krzyk został uznany za najlepszy europejski film dokumentalny.
Dzisiaj krótki, parosekundowy film z samospalenia Ryszarda Siwca w 1968 r. jest powszechnie znany. Stał się fragmentem ikonicznym. To zasługa poszukiwań Macieja Drygasa, przeszukiwania archiwów, dziesiątków godzin spędzonych na przeglądaniu każdego skrawka znalezionej taśmy. Ten konkretny skrawek, niewielka rolka zawierająca trochę ponad sto klatek, ukryta była w kopercie z napisem „Ujęcie płonącego mężczyzny”. Zwróciła na nią uwagę pracowniczka archiwum. Maciej Drygas oczyścił taśmę, odpleśnił i odtworzył. Na bazie tych kilku sekund powstał cały film.
„W archiwach kryją się dramatyczne, a czasami i absurdalne nasze dzieje” – mówi i dodaje, że są pasjonujące. Na podstawie filmów amatorskich i domowych powstał inny film Drygasa Jeden dzień w PRL. Klucz był prosty: próba rekonstrukcji jednego dnia, od świtu do zmierzchu. Wybór padł na 27 września 1962 r. Nie dlatego, że wtedy coś się ważnego wydarzyło. To miał być zwykły dzień, przeciętny. Przez kilka lat przeszukiwał strychy i magazyny amatorskich klubów filmowych, powiatowych domów kultury, szukał kontaktów z filmowcami amatorami, docierał do domowych archiwów. Kilkadziesiąt odkurzonych materiałów filmowych zmontowanych według pory dnia, tego konkretnego dnia, tworzy całkowicie nową jakość. Na tym polega zjawisko found footage, której Drygas jest znanym i w Polsce i za granicą twórcą.
Found footage nie ma swojej polskiej nazwy, mówi się tak o nowym zjawisku w sztuce, który ma związek z nadawaniem pewnym przedmiotom nowych znaczeń poprzez zmianę kontekstu. Krótko mówiąc: to stworzenie filmu bez użycia kamery. Twórca wykorzystuje fragmenty filmów już nakręconych, traktując je jako surowiec i łącząc na zasadzie kolażu. Tworzy w ten sposób zupełnie nową jakość, najczęściej o zupełnie innym znaczeniu niż zamierzona przez autorów wykorzystanych filmów. Twórcy found footage lubią korzystać z filmów amatorskich i domowych, tych archiwów rodzinnych przechowywanych w szufladach obok albumów z fotografiami. To właśnie tym odnalezionym skrawkom minionej codzienności nadają nowe życie.
Obrazy znalezione
Krytycy sztuki mówiąc o found footage’u, sięgają do Marcela Duchampa i jego ready-made, a więc podnoszenia do rangi sztuki przedmiotów codzienności, wskazują na surrealistyczne krótkometrażowe filmy Josepha Cornella z 1936 r., które składały się ze zmontowanych ze sobą fragmentów starych filmów i fotosów. Za pierwszy polski film wykorzystujący tę technikę uznaje się uważany za eksperymentalną etiudę Życie jest piękne Tadeusza Makarczyńskiego z 1957 r. Makarczyński przedstawił przypowieść filozoficzną o losach człowieka za pomocą fragmentów taśm z filmowych archiwów. Dzisiaj twórcy filmów found footage pokazują swoje dzieła w galeriach sztuki współczesnej, w różnych miejscach na świecie organizowane są festiwale prezentujące ich dorobek. Mówi się, że tego rodzaju dzieła filmowe dają starym obrazom nowe życie, bo „obraz nie umiera nigdy”. Co ważniejsze, artyści najchętniej korzystają z filmów amatorskich, właśnie dlatego, że te pokazują rzeczywistość mikroświata, który jest bardziej szczery i nieuwikłany w propagandową tubę. Jednym słowem: nikt nie maluje trawnika, żeby nakręcić scenkę z życia rodziny. Poza tym filmowcy tworzący found footage uwielbiają klimat wąskiej taśmy, dlatego wybierają filmy kręcone na taśmach ośmiomilimetrowych.
Co roku odbywa się w kilku miastach na świecie największy festiwal, podczas którego prezentowane są amatorskie filmy domowe kręcone na takich właśnie taśmach. Nazywa się Home Movie Day. Prowadzone są pokazy na dużym ekranie oraz warsztaty z profesjonalnymi archiwistami, którzy radzą, jak dbać o taśmy i jak je naprawiać, żeby przetrwały lata, a wreszcie jak je digitalizować. W Polsce Against Gravity i Fundacja Okonakino zorganizowały trzy lata temu wydarzenie „Found footage. Ożywianie archiwów” mające przybliżyć widzom światowe realizacje found footage. W ten projekt zaangażowane było także Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, w którym niedługo będzie się mieściło Polskie Archiwum Filmów Domowych. Maciej Drygas pisze o nim tak: „Domowe ósemki, super ósemki, szesnastki. Pozbawione dźwięku. Nieme świadectwo naszych czasów. Unikalny zapis parterowej historii Polski. Wolny od publicystycznego kontekstu. (…) zwyczajna rejestracja codzienności. Uchwycona często niewprawną amatorską ręką. Źródłowy materiał. Czysty i bezinteresowny. Nieostemplowany artystycznym stygmatem. Tworzony z myślą o najbliższych. Żeby przetrwała pamięć”.
Bolesław Matuszewski, pionier polskiej i światowej kinematografii, marzył właśnie o takim miejscu, w którym eksponatami byłyby filmy jako świadkowie historii. Miałoby się nazywać Składnica Kinematografii Historycznej. W „Le Figaro” w 1898 r., zaledwie trzy lata po pierwszych pokazach filmowych braci Lumière, napisał tekst Nowe źródło historii, w którym zauważał, że film pojawił się w samą porę, by dokumentować zanikające zwyczaje i obyczaje, mijający świat. Proszę, jak pięknie pisał o filmie: „Obraz kinematograficzny, w którym tysiąc klisz składa się na jedną scenę, a który powstaje między źródłem światła a bielą ekranu, sprawia, że umarli ożywają i powracają nieobecni. Zwykła taśma celuloidowa, naświetlona, stanowi nie tylko dokument historyczny, lecz także cząstkę historii – historii, która nie umarła. (…) Historia bowiem tylko zasnęła; podobna do pierwotnych organizmów, żyjących życiem ukrytym i budzących się po latach pod wpływem odrobiny ciepła i wilgoci, potrzebuje jedynie promienia światła przebijającego wśród ciemności soczewkę, aby się przebudzić i przeżywać na nowo minione godziny”.
No i właśnie w Polskim Archiwum Filmów Domowych znajdzie się dla tych „ósemek” i „szesnastek” prawdziwy dom.