Wdałem się z kolegą w rozmowę o polskich kościołach. Słane są petycje do rządzących, aby wpuszczać do nich więcej wiernych. Na początku pandemii napisałem kilka gorzkich tekstów o fali antyklerykalnych uprzedzeń, kiedy to dopominano się w praktyce o zamknięcie świątyń – jako jedynego rozsadnika zarazy. Ja o tym mówię, a kolega na to, że pojechał w poprzednią niedzielę do warszawskich dominikanów na Nowym Mieście. Właśnie podniesiono limity wstępu. On był przekonany, że zaowocuje to tłumami spragnionych Najświętszego Sakramentu. Był tam więc pół godziny wcześniej. A tu nikogo. W efekcie zdążył „zaliczyć” dwie Msze: u paulinów i dominikanów. Na obu zajęta była może połowa miejsc z nowego rozdzielnika. Kolega uznał, że to znak. Czeka nas fala sekularyzacji, obwieścił. Ludzie już tam nie wrócą.
Zwróciłem mu uwagę, że ogromną rolę odgrywa wciąż strach. To nieprawda, że wszystkich zagoniono do domów siłą. Galerie handlowe świeciły pustkami już dwa dni przed ich częściowym zamknięciem. Rząd wzywa, aby wychodzić jak najmniej. I jedni się wymykają niecierpliwie, zwłaszcza gdy zaświeci słońce. Ale inni nauczyli się unikać bliźnich, przekonani, że wypełniają zbożną misję ograniczania epidemii.
Kolega nie dał się przekonać, twierdząc, że obawa nie jest tu jedynym czynnikiem. Co więcej, skłonny był twierdzić, że Kościół jest częściowo sam sobie winien. W latach 90. nie umiał znaleźć katolickiej odpowiedzi na transformację (choć wzywał do tego Jan Paweł II podczas pielgrzymki w roku 1991). W roku 2005 księża zaspali i nie otworzyli świątyń przed wiernymi, kiedy ci wylegli na ulice po śmierci tegoż papieża. Teraz Kościół nie przedstawił scenariusza budowania wspólnoty w obliczu kataklizmu. Nie pokazał, jak być bardziej chrześcijaninem, jak okazywać na co dzień miłość bliźniego.
Kolega jest bardziej ode mnie związany z Kościołem. Za to ja jestem mniej surowy. Pisałem już o tym: to konserwatywna władza kazała nam przede wszystkim siedzieć w domu. Niby mówi się o wolontariuszach, zachęca do pomagania, ale jak to robić, kiedy zwłaszcza młodzi są zniechęcani do wychodzenia. Możliwe, że kapłani powinni dobitniej tłumaczyć, jak pogodzić jedno z drugim. Ale mam wrażenie, że oni też uwierzyli, iż patriotycznym i niemal religijnym obowiązkiem jest… bierność. To powtarza nam z ekranu telewizora pobożny minister zdrowia, a media rezonują tym komunikatem w każdej audycji. Niełatwo się oprzeć i znaleźć coś własnego.
Oczywiście odpowiedziałem koledze, wymieniając długą listę zakonnic i księży, którzy poszli tam, gdzie bali się pójść lekarze i pielęgniarki: do zarażonych w domach opieki, do ludzi najstarszych i najbardziej dotkniętych. To przecież duchowni są dziś na pierwszej linii frontu walki o to, abyśmy nie ulegli eutanazyjnym pokusom niektórych społeczeństw zachodnich. Ale zgoda, to czyni mniejszość. Najdzielniejsza mniejszość.
Czy reszta powinna się bardziej narażać? Pod gradem oskarżeń, że ryzykując zarażenie siebie, ryzykują zdrowie innych? Nie wiem. Też mi czegoś brak w reakcji Episkopatu. Ale nie osądzam pochopnie, bo wszyscy uczymy się nowych wyzwań.
No i są też sami ludzie niewątpliwie kierujący się nauką Kościoła. Spotykam zaprzyjaźnionego aktora na mieście. Pędzi do swojej 89-letniej nauczycielki ze szkoły muzycznej, potem do chorej koleżanki, której trzeba zrobić zakupy. Tej nauczycielki, kiedyś znanej popularyzatorki muzyki, nikt dziś nie odwiedza. On jej daje coś cennego, notabene trochę na bakier z najbardziej rygorystyczną wersją wezwań sanitarnych. On wie, co robić. Specjalne powtórki przykazania miłości nie są mu potrzebne.