Problem uchodźców uwikłany jest w spór polityczny, w którym żadna ze stron nie mówi prawdy. Ci na „tak” podzielają w większości Europy stanowiska swoich rządów, ci na „nie” mówią głosem opozycji. W Polsce jest akurat odwrotnie, ale polaryzacja głosów jest podobna. Wszędzie każą nam stawać przed wyborem pomiędzy bezwarunkową otwartością a bezwarunkowym zamknięciem. Stanowisko mądrego wyważenia między tymi dwiema skrajnościami – wydawałoby się, że oczywiste – w ogóle nie jest brane pod uwagę.
„Tak” dla uchodźców
Na początek przypomnę, co pisałem przed ponad rokiem: uchodźcy (w rozumieniu uciekinierów przed wojną) są tylko częścią wielkiej fali przybyszów. Nazywanie wszystkich jej przedstawicieli uchodźcami jest taką samą manipulacją, jak mówienie, że wszyscy migranci to terroryści. Jeśli więc stają na naszych granicach – sami lub z rodzinami – ratując życie przed bombardowaniem lub rozstrzelaniem, mamy moralny obowiązek ich przyjąć. Taka jest chlubna tradycja Europy, tak też nakazuje nam czynić Chrystus.
Jeśli migrują do nas dla lepszego życia, mają do tego prawo. Ale my nie mamy obowiązku ich przyjmować. Kluczową sprawą (kompletnie pomijaną w dyskusji!) jest problem wynalezienia nisz, które w rozsądnej perspektywie mogliby zapełnić jako przydatni zawodowo obywatele, nie zaś jako stali mieszkańcy „dżungli” z Calais lub innego europejskiego getta. Jeśli dla ekonomicznego migranta nie można takiej potencjalnej niszy wynaleźć, po prostu nie powinniśmy go wpuszczać. Dla jego i naszego dobra. Przyjmując go, fundujemy mu status obywatela drugiej kategorii. Czy właśnie tego chcemy?
Zamiast „tak” lub „nie” mamy więc na samym początku zdecydowane „tak” w kwestii prawdziwych uchodźców oraz zróżnicowane „albo–albo” w sprawie migrantów za chlebem. Zdecydowane „nie” dotyczy tutaj tych, o których już na samym początku wiadomo, że będą sprawiać kłopoty. To zapewne niewielka część masy przybyszów, jednak istotnie nam zagrażająca: ci ludzie, po przybyciu do Europy, z czasem stanowić będą – jeśli już tak nie jest – bazę rekrutacyjną dla wszelakiej maści radykałów, głównie islamskich.
Zakładnicy sondaży
W reakcji na głośne „Zapraszamy!”, wypowiedziane półtora roku temu przez kanclerz Angelę Merkel, wielką falą napłynęli do Europy – głównie do Niemiec, Francji i Włoch – przedstawiciele wszystkich trzech kategorii. Teraz Unia Europejska żąda od nas, abyśmy solidarnie przyjęli, stosunkowo niewielką, część tych migrantów.
Zdecydowanie negatywna odpowiedź polskiego rządu także wymaga niejednoznacznej oceny. Beata Szydło ma rację, nie ulegając moralnemu szantażowi. Niemcy nie wykazali solidarności ani z Grecją, ani z Macedonią, ani też z Węgrami, przez których terytoria musieli przecież przejść „zaproszeni” przez kanclerz Merkel przybysze. Nikt tego z rządami wymienionych krajów nie konsultował, w efekcie przybysze wdarli się tam siłą, łamiąc graniczne szlabany i blokując węzłowe stacje kolejowe.
Rząd polski nie ma jednak racji, konsekwentnie odmawiając prawa azylu wszystkim spośród migrantów. Motywuje to troską o bezpieczeństwo Polaków, jednak naprawdę jest tutaj zakładnikiem swoich wyborców. Wiadomo że trzy czwarte obywateli Polski boi się wpuszczać do siebie uchodźców, utożsamiając ich wszystkich z radykalnymi muzułmanami. Rząd Beaty Szydło, zgadzając się chociażby na owe siedem tysięcy, naraziłby się na ostrą krytykę. Ale wyborcze słupki to nie alfa i omega. Czasem, niestety, trzeba iść wbrew opiniom własnych zwolenników. Chociażby w imię chrześcijaństwa, które dla pani premier jest – jak sama deklaruje – naczelną wartością. A także w imię europejskiej solidarności, choć nie takiej, jakiej domaga się od nas Bruksela.
Do zamknięcia sporu wystarczyłoby dwustronne spełnienie trzech warunków. Po pierwsze: to Polska, nie zaś ktokolwiek inny, winna wybierać tych, których chce do siebie przyjąć. Po drugie: wszyscy kandydaci powinni być indywidualnie lustrowani pod kątem potencjalnego zagrożenia. Po trzecie: niech przyjeżdżają ci, którzy chcą sami, nie zaś przysłani z urzędowego rozdzielnika. Polska to nie Syberia, tutaj od pokoleń przybywali ludzie z dobrej i nieprzymuszonej woli. Rząd nie przyjmuje tych oczywistych argumentów, tylko dlatego, że kiedyś zaprezentowała je, w imieniu Platformy Obywatelskiej, premier Ewa Kopacz. Ta polityka zacietrzewienia nie wróży dobrze polskiej współpracy z naczelnymi organami Unii. Brońmy twardo naszego interesu, ale róbmy to w sposób czytelny.
Recepta dla Europy
Wielkim plusem polskiego stanowiska jest umieszczanie problemu w cywilizacyjnej perspektywie, od czego tak bardzo ucieka europejska lewica. Europa ma problem z uchodźcami, ale to zaledwie część wielkiego zjawiska, które domaga się nazwania. Jestem historykiem, więc nie waham się powiedzieć: jesteśmy na samym początku drugiej wielkiej wędrówki ludów. Pierwsza, przypomnę, miała miejsce półtora tysiąca lat temu i zakończyła się upadkiem cesarstwa rzymskiego. Ta ludzka rzeka będzie do nas nadal napływać, jeszcze przez dwa, dziesięć, dwadzieścia, a może i pięćdziesiąt lat. Nie zatrzymamy tego procesu, możemy jednak nadać mu taki kształt, by nadciągające fale nie zniosły z powierzchni ziemi naszych przybrzeżnych osad.
W tym kontekście jak najbardziej zasadne jest przypominanie o słowach, które ongiś wypowiedział francuski prezydent Charles de Gaulle. „Europa ojczyzn” to wspólnota spajana więzami lokalnych, narodowych tożsamości. I nie ma innej drogi dla Europejczyków. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, jest szkodliwym demagogiem. Ideologia multikulti oznacza rozpłynięcie się starej Europy, z jej ideą wolności i tolerancji, w oceanie nihilizmu. A to prosta droga do powszechnego zniewolenia. Wzywanie do budowy narodowych społeczności jako zamkniętych, egoistycznych szufladek, też nie prowadzi do niczego dobrego. Żadne zasieki, stawiane przez pojedyncze europejskie narody, nie będą w stanie zatrzymać nadciągającego tsunami. Możemy to zrobić tylko wspólnie – ale w poczuciu tożsamości każdego z nas: jako Polacy, Francuzi, Niemcy czy Włosi.
Polacy mówią to dziś na forach Brukseli i Strasburga jako nieliczni, wbrew większości. Zgoda, często wyrażają się konfrontacyjnie i niezręcznie, prowokując tym nieporozumienia i sprzeciwy. Ale z czasem ten fundamentalny, cywilizacyjny aspekt stanowiska, reprezentowanego dziś przez Warszawę, zacznie być widoczny dla wszystkich. Dziś syta, mieszczańska część Europy „sprowadziła sobie” kilkaset tysięcy mieszkańców Azji i Afryki, w złudnej nadziei, że ci będą wykonywać czarną robotę, aby mieszczuchy mogły dalej używać życia w swoich luksusowych i pilnie strzeżonych dzielnicach. To fatalny błąd i egoizm, o którym trzeba głośno mówić. Ale potępienie owego egoizmu nie może być dla nas usprawiedliwieniem obojętności na los uchodźców. Tych prawdziwych.