Logo Przewdonik Katolicki

Relokacja: racja przeciw słuszności

Jacek Borkowicz
FOT. CHRISTIAN CHARISIUS/PAP/DPA

Wędrówki ludów nie da się zatrzymać lub uregulować urzędowym rozdzielnikiem. Tutaj potrzebna jest wizja, której jak dotąd Europa nie pokazała.

We wrześniu 2015 r., w obliczu bezprecedensowej fali uchodźców z Bliskiego Wschodu oraz migrantów z Azji i Afryki, która rozlała się po Europie, Rada Europejska zdecydowała o przyjęciu programu tak zwanej relokacji. Spośród 700-tysięcznej rzeszy przybyszów (dzisiaj jest ich około miliona) miano wyselekcjonować 160 tys. osób, które spełniałyby unijne kryteria uchodźcy i które miały zostać rozdzielone pomiędzy państwa członkowskie UE. Polska, wtedy jeszcze reprezentowana przez rząd PO–PSL, na czele z premier Ewą Kopacz, przyjęła te ustalenia, zobowiązując się do rozlokowania na swoim terytorium 7 tys. uchodźców. Plan relokacji miał obowiązywać dwa lata, a jego całkowite wykonanie zapowiedziano na wrzesień 2017 r.
Jak dzisiaj, niedługo przed upływem przyjętego terminu, wygląda jego realizacja? Otóż gorzej niż źle. Żadne z podpisujących dokument o relokacji państw nie wywiązało się z niego w całości. Przykładem mogą być Niemcy, czołowy promotor tego układu, które zgodnie z ustalonymi w nim procedurami rozmieściły na swoim terytorium zaledwie 20 proc. planowanej liczby uchodźców. Niektóre kraje zrealizowały plan w stopniu śladowym, inne – jak Węgry i Polska – w ogóle nie przystąpiły do jego realizacji. Wzmaga to napięcie pomiędzy państwami członkowskimi Unii; większość z nich zapowiada przyjęcie sankcji wobec państw, które jawnie odmawiają realizacji planu. Na posiedzeniu Komisji Europejskiej (organ wykonawczy UE, odpowiednik rządu) zdecydowano o przyjęciu miesięcznego ultimatum, wystosowanego do rządów Polski i Węgier. W wypadku nieprzyjęcia owego ultimatum, to znaczy niepodjęcia do 14 lipca deklaracji woli realizowania uchwały z 2015 r., Komisja miałaby obłożyć Budapeszt i Warszawę dotkliwymi karami finansowymi. Mówi się nawet o kwocie 250 tys. euro za każdego nieprzyjętego uchodźcę, co w przeliczeniu na liczbę osób, do przyjęcia których zobowiązała się chociażby Polska, daje dość astronomiczną kwotę.
 
Przyczyna
Zanim zaczniemy formułować wnioski, wypadałoby zapytać, dlaczego nie udał się plan relokacji. W 2015 r., kiedy go przyjmowano, rządy większości państw UE nie wiedziały jeszcze (lub nie chciały wiedzieć) w obliczu jakiego zjawiska staje dzisiaj Europa. Przypomnijmy pokrótce tamte wydarzenia. Na wezwanie Angeli Merkel setki tysięcy nielegalnych imigrantów, którzy napierali na granice Unii, faktycznie przerwało te granice, podążając głównie do Republiki Federalnej Niemiec. Kraj ten, w opinii samych imigrantów, uważany jest za serce bogatej Unii. Wśród owych setek tysięcy znalazło się tysiące prawdziwych uchodźców wojennych, głównie z Syrii, którym należy się z naszej strony pomoc humanitarna. Rzecz w tym, że w momencie otwarcia granic nikt w Europie nie dysponował narzędziami pozwalającymi odróżnić uchodźców od tych, którzy tylko się za nich podają.
Kolejne miesiące pokazały boleśnie, czym różni się życiowa praktyka od górnolotnych deklaracji. Podczas gdy prawdziwi uchodźcy w większości roztopili się w anonimowej masie mieszkańców legalnych i nielegalnych obozów dla przesiedleńców, inni migranci zaczęli sprawiać Europie coraz większe kłopoty. Ich symbolem mogą być wydarzenia sylwestrowej nocy w Kolonii (wspominam o nich ze świadomością, że ich podłożem była nie jedna, lecz kilka przyczyn) oraz „dżungla” koło Calais, której mieszkańcy przez kilka miesięcy utrudniali ruch tranzytowy pomiędzy kontynentem a Wielką Brytanią.
Sprawcami owych kłopotów są biedni ludzie o niskiej kulturze społecznej, którym w krajach ich pochodzenia wmówiono, że w Europie życie stanie przed nimi otworem. Teraz ci ludzie, po przybyciu do mniemanego raju, czują się oszukani. Dlatego zaczynają się buntować. Ostrza swego protestu nie kierują jednak w stronę rzeczywistych sprawców swojej niedoli – gangów międzynarodowych przemytników. Z prostej przyczyny: nikt z migrantów nie ma już z nimi do czynienia. Przemytnicy są od nich daleko, bezkarnie zacierają ręce, przygotowując się do przerzucenia w granice Unii kolejnych partii zdesperowanych i naiwnych biedaków. Pod ręką są natomiast ci, na których można wyładować frustrację: zwykli mieszkańcy Europy.
 
Skutek
A migrantów wciąż przybywa. Zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że jesteśmy świadkami nowej wielkiej wędrówki ludów. To zjawisko obliczone na pokolenia i nie da się go zatrzymać lub uregulować takim czy innym urzędowym rozdzielnikiem. Tutaj potrzebna jest wizja i narzędzia, o których Europa, jak dotąd, nie ma zielonego pojęcia. Jedynym instrumentem, jaki zdolna jest wygenerować, to przedłużanie w nieskończoność unijnej uchwały o obowiązkowych kwotach imigrantów. Wiadomo już, że po wrześniu zacznie obowiązywać nowy, być może także dwuletni, rozdzielnik owych „kwot”.
Dodajmy do tego falę islamskiego terroru, która dla przeciętnego Europejczyka jest zjawiskiem całkowicie nowym. Wzrost tej fali niekoniecznie związany jest z problemem aktualnej migracji, choć oczywistą nieprawdą jest również lansowana przez politycznie poprawne ośrodki teza, jakoby jedna i druga fala z założenia niczego wspólnego ze sobą nie miały. Tak czy inaczej, olbrzymia większość zwykłych mieszkańców Europy zaczęła oba te fakty ze sobą kojarzyć. W większości islamscy przybysze oraz islamski terroryzm – to przecież składa się w zgrabną całość. Dlatego Europa mniej więcej od roku gwałtownie zwraca się w kierunku ksenofobii. Można to zjawisko potępiać, ale samo potępienie niewiele da, jeżeli nikt nie potrafi wytłumaczyć ludziom, gdzie leży realna przyczyna ich lęków.
Dopiero na tym, bardzo ogólnie zarysowanym tle można oceniać problem relokacji. Korzystając z prawa publicysty, nazwałbym go konfliktem racji ze słusznością.
 
Co robić?
Rację mają Rada Europejska, a także Komisja Europejska, domagając się od Polski i Węgier wypełnienia zobowiązań. Węgry co prawda w 2015 r. głosowały przeciwko odgórnie ustalanym kwotom, potwierdzając swój sprzeciw wynikami referendum, w którym zdecydowana większość obywateli Węgier powiedziała „nie” dla przyjmowania migrantów. Jednak sam udział w głosowaniu – niezależnie od jego wyników – oznacza akceptację dla pewnych reguł gry. Reguły te, skoro się je przyjęło, należy akceptować, także w wypadku przegranej. Polska jest w jeszcze gorszej sytuacji, gdyż w głosowaniu 2015 r. zaakceptowała system kwot. Zmiana rządu nie ma tu nic do rzeczy – zobowiązania należy wypełniać. Tymczasem rząd Beaty Szydło, mając do wyboru konflikt z własnym społeczeństwem – pełnym obaw wobec islamskich przybyszów – i zatarg z czołowymi krajami UE, wybiera to drugie. Licząc, zapewne słusznie, że ewentualne sankcje wprowadzone zostaną dopiero za kilka lat, a w tym czasie zmieni się polityczny klimat w Europie. Rząd nie bierze jednak pod uwagę ryzyka gwałtownego konfliktu za naszą wschodnią granicą, włącznie z napływem do nas setek tysięcy uchodźców z Ukrainy. Jak wtedy zareaguje reszta Europy? Czy nie odpłaci nam pięknym za nadobne?
Z drugiej strony słuszność ma rząd PiS, zdecydowanie sprzeciwiając się polityce odgórnie i przymusowo narzucanych kwot. Niewiele to ma wspólnego z ideą ogólnoeuropejskiej solidarności. Bo solidarność jest z założenia dobrowolna. Polska, która ma bogatą tradycję przyjmowania uchodźców, powinna ją kontynuować, ale Bruksela żąda od nas, abyśmy faktycznie przyjmowali nie uchodźców, a zesłańców. Na to zgody być nie może.
Co mogliśmy zrobić? Na przykład postąpić jak Czechy, które nie wyparły się zobowiązań, ale zadeklarowały, że po wrześniu nie będą dalej partycypować w modelu odgórnie narzucanych kwot. To także polityka twarda, nie generująca jednakże niepotrzebnych konfliktów w łonie zjednoczonych w Unii Europejskiej partnerów.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki