Kiedy w dzień Wszystkich Świętych ubiegłego roku „Rzeczpospolita” opublikowała mój artykuł Imigranci pustoszą miasta, opisujący jak to w noc sylwestrową roku 406 tysiące barbarzyńców wdarły się na teren imperium rzymskiego, przekraczając jego granice na środkowym Renie, nie mogłem przypuszczać, że opisywane przeze mnie wydarzenia powtórzą się niebawem, na swój sposób, z precyzyjną dokładnością: co do dnia w roku i co do miejsca. Wydarzenia w Kolonii i innych miastach niemieckich mają wymiar symbolu. I niezależnie od tego, jak dalej potoczą się losy Europy, do której – nie pierwszy raz w historii – wlała się fala imigrantów, dla przyszłych pokoleń pojęcie „koloński sylwester” z pewnością kojarzyć się będzie z memento, ostatnim ostrzeżeniem.
Jak to się zaczęło
Przypomnijmy, co je poprzedziło. Arabska wiosna i wojna w Syrii wypędziły z krajów Bliskiego Wschodu setki tysięcy uchodźców. Dołączyły do nich rzesze imigrantów ekonomicznych, pochodzących z Afganistanu, Pakistanu, krajów Czarnej Afryki, Bałkanów. Te ludzkie masy, dążąc ku Europie, poczęły gromadzić się i pęcznieć w dwóch krajach leżących na jej obrzeżach: w Libii i Turcji. Od ponad roku dochodziły do nas przerażające nowiny o wypełnionych imigrantami łodziach, tonących u wybrzeży południowych Włoch. Tak wyglądał początek nowej wędrówki ludów. Jeszcze bardziej gwałtowny, choć nie tak drastyczny przebieg miały wydarzenia na granicy tureckiej. Rząd w Ankarze, który przestał już sobie radzić z rosnącą rzeszą wygnańców z sąsiedniej Syrii, praktycznie otworzył dla nich szlabany na przejściach granicznych z Grecją. Inni dostawali się tam nielegalnie przez greckie wyspy na Morzu Jońskim. W ten sposób do Europy trafiła kolejna fala ludzi z Trzeciego Świata. Podążają śladem średniowiecznych krzyżowców, tyle że w odwrotnym kierunku.
24 sierpnia ubiegłego roku Niemcy znieśli ograniczenia imigracyjne dla uchodźców syryjskich. Rząd Angeli Merkel uczynił to, wiedziony słusznym imperatywem humanitarnym. Jednak wędrowcy z różnych krajów, koczujący u bram Europy, odebrali ten gest jako zachętę dla wszystkich nielegalnych przybyszów. Owi migranci – uparcie zwani „uchodźcami” przez czołowe media zachodniej Europy – siłą sforsowali granicę Grecji z Macedonią. Odtąd pod ich naporem pękały kolejne graniczne bariery. Coraz bliżej Niemiec i Wielkiej Brytanii, dokąd zmierza olbrzymia większość przybyszów.
5 września kanclerz Merkel, nadal przekonana o słuszności wytyczonej przez siebie polityki otwarcia, zadeklarowała iż rząd Niemiec nie będzie ograniczał kwot imigranckich. Dla setek tysięcy zdeterminowanych proletariuszy, szturmujących zasieki w drodze ku Berlinowi i Monachium, był to przekaz jasny: niech przybywa każdy, kto chce! Następnego dnia do Niemiec od strony Austrii wlał się potok Azjatów. Jednocześnie część migrantów, którzy już wcześniej dostali się do Niemiec, zaczęła szturmować granicę duńską w drodze do Szwecji. Miary apokalipsy dopełniła 200-tysięczna rzesza, która 15 września wdarła się na terytorium Słowenii od strony Chorwacji. Dopiero wtedy kanclerz Merkel, jak się wydaje, zrozumiała, że popełniła błąd. Państwa Unii zaczęły pospiesznie zamykać swoje granice, ale mleko już się rozlało.
A to wcale nie koniec. Przed nami kolejna, wiosenna fala populacyjnego najazdu. Jesteśmy w samym środku wielkiego europejskiego kryzysu, a być może nawet dopiero u jego początku.
Z czym mamy do czynienia
W tej sytuacji ważne jest, byśmy – wolni od bieżących sporów politycznych – umieli nazwać sytuację, w jakiej znaleźliśmy się my, Europejczycy, a w ich gronie Polacy. Nie można bowiem zamknąć tego problemu w ramach „kwestii uchodźców”. Ci stanowią tylko część spośród milionowej masy, która do nas przybyła, być może jest to nawet jej mniejsza część (zaraz po Syryjczykach najwięcej migrantów pochodzi z Kosowa, Afganistanu i Albanii). Z drugiej strony Europa nie powinna opuszczać w potrzebie ludzi naprawdę dotkniętych wojną, którzy przybyli do nas w nadziei na ratunek. Tylko jak teraz – po tym jak jedni i drudzy wtargnęli w nasze granice jednolitą masą, bez dowodów tożsamości, pieczątek, bez weryfikacji – odróżnić ich od imigrantów zarobkowych, czy wręcz potencjalnych terrorystów?
Czym jest w takim razie doświadczenie, które nas spotkało? Katastrofą humanitarną, zderzeniem cywilizacji czy najazdem barbarzyńców? Problem w tym, że wszystkim po trochu. W wędrówce ludów A.D. 2015–2106 jest element katastrofy humanitarnej, bo wśród migrantów są ludzie, których byt i bezpieczeństwo zostały zagrożone z powodu wojny. Jest też pierwiastek cywilizacyjny, bo przybywają do nas także, i to w dużych ilościach, wierzący muzułmanie. By odpowiedzieć sobie na pytanie, na czym polega element „barbarzyński”, wystarczy zerknąć na filmowe relacje z dworców i przejść granicznych. Tłumy młodych mężczyzn w bejsbolówkach i T-shirtach, popijających piwo z puszek: to nie są ani uchodźcy, ani ludzie islamu. Oni przyszli do nas, bo chcą być Europejczykami. Rzecz w tym, że w ich pojęciu sprowadza się to do wolności seksu i picia alkoholu. Na koniec takich manifestacji „europejskości” można się jeszcze załatwić pod katedrą (przy okazji: Kolonia to drugi po bazylice św. Piotra symbol zachodniego chrześcijaństwa).
Tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Kto ich do nas wpuścił? Odpowiedź: weszli sami – chyba nikogo nie zadowoli. Europa jest związkiem suwerennych państw, z których każde powinno w teorii chronić własne granice. Co więcej, Unia Europejska jest tworem politycznym, który mocno akcentuje wagę praworządności, zarówno w wewnętrznych relacjach państwowych, jak i w polityce międzynarodowej. Gdy pojedynczy człowiek lub nawet niewielka grupa przejdzie nielegalnie granicę państwową, przeciętny Europejczyk nazwie to złamaniem prawa. Sytuacja, w której robią to naraz dziesiątki, setki tysięcy osób – przy bezradnym sprzeciwie służb policyjnych i granicznych – właściwie nie ma nazwy, bo nic podobnego nie zdarzyło się w naszych dziejach… od czasu najazdu barbarzyńców.
Mam wrażenie, że o takim, a nie innym przebiegu współczesnej wędrówki ludów zadecydowały osoby, których pojęcie bycia Europejczykiem w sumie niewiele się różni od punktu widzenia sylwestrowych dżentelmenów sprzed kolońskiego dworca. I nie myślę tu o pani kanclerz, raczej o tych spośród polityków oraz ludzi wielkiego biznesu, których światopogląd można ogólnie nazwać lewicowo-liberalnym, a którzy wyeliminowali ze swojego słownika termin „cywilizacja europejska”. Coś takiego, twierdzą, może kiedyś istniało, ale dziś już odeszło w przeszłość. A jeśli przetrwały jakieś resztki, czym prędzej należy je usunąć. Uważają tak być może dlatego, że pojęcie „cywilizacji europejskiej” kojarzy im się – zresztą słusznie – z chrześcijaństwem.
Dokąd zmierzamy
Napisano już miliony słów, by wyjaśnić, ku czemu prowadzi myślenie negujące wartość zakorzenienia we własnej kulturze, uważające wręcz, że takie zakorzenienie jest czymś z gruntu złym i wstecznym. Powiem wprost: i owi europejscy prominenci, i podszywająca się pod uchodźców dzicz de facto są nihilistami, przy czym ci „nasi” ubierają się lepiej, a także lepiej się maskują: to jedyne różnice. Tragedia Europy polega na tym, że owi „nasi” chcą resztą Europejczyków nie tyle rządzić, ile ich wychowywać. Narzucają więc swoją opinię wiodącym mediom kontynentu. A te okłamują nas, twierdząc lub sugerując, że w wędrówce ludów biorą udział wyłącznie uchodźcy. Takie stawianie sprawy rozbraja moralnie Europejczyków i daje czytelny sygnał wszystkim islamskim radykałom: dżihad w niepotrafiącej ochronić swych granic Europie będzie łatwy, łatwiejszy nawet, niż się dotąd wydawało.
Skoro nie ma cywilizacji europejskiej, problem wędrówki ludów można wygodnie zredukować do wymiaru problemu uchodźców. Tymczasem człowiek ma prawo nie tylko do obrony życia i mienia lub do swobodnego wyznawania religii. Prawo do życia w wartościach własnej cywilizacji jest także jego niezbywalnym prawem. A z tej perspektywy nagły napływ do Europy miliona ludzi wychowanych w obcych wartościach należy już ocenić jako zagrożenie. Gdyby jeszcze 500 mln Europejczyków cechowała silna tożsamość, nie byłoby kłopotu z tym milionem przybyszów. Ale jest inaczej, tożsamość europejska ma się źle, a wędrówka ludów może okazać się dla niej gwoździem do trumny.
Tymczasem w dzisiejszej Europie zadanie prostego pytania: czy zabieramy rozbitków do łodzi bez ograniczeń, bo tak jest słusznie, dopóki łódź nie zatonie? – nadal odbierane jest jako przejaw ksenofobii. Fetysz otwartości, który nakazują nam czcić bonzowie polityki, biznesu i mediów Europy, nie znosi trudnych pytań. Można go tylko przyjąć w całości lub w całości odrzucić. Nie pozostawia pola wyboru między naiwną afirmacją a ksenofobiczną negacją.
I rzecz najgorsza: fetysz otwartości szkodzi uchodźcom. Tym prawdziwym. Szkodzi im bardziej niż najliczniejsze nawet manifestacje ruchu PEGIDA. Pomyślmy: jeżeli w milionie, przybyłym w obecnej wędrówce ludów, nawet jedynie co trzeci człowiek jest rzeczywistym uchodźcą wojennym, mamy do czynienia z trzystoma tysiącami ludzi w potrzebie. To nie oni łamali graniczne szlabany – jestem tego pewien, bo znam uchodźców. Tacy ludzie nie urządzają burd na granicach, nawet jeśli przekraczają je nielegalnie. I teraz oni, dostawszy się do Europy wraz z całym tłumem przybyszów, zamiast pomocy otrzymują mnożące się z dnia na dzień sygnały nieufności i odrzucenia. Dają je władze (które wcześniej wabiły ich pięknymi słowami), dają je zwykli ludzie. Bo po Kolonii w Europie nie ufa się już nikomu o wschodnioeuropejskim wyglądzie. Europa, niedawno jeszcze tak bezgranicznie otwarta, nagle pokazuje swoje brzydkie, ksenofobiczne oblicze. Trudno się dziwić Europejczykom, gdy protestują przeciwko sylwestrowym barbarzyńcom, przybyłym do nas z Trzeciego Świata. Jednak nie cały Trzeci Świat jest taki – to tylko mniejszość. Szkoda, że psująca opinię wszystkim.
W tym tłumie, obok uchodźców oraz wspomnianych wcześniej nihilistów, są też w pewnością setki tysięcy zwykłych ludzi – ani męczenników, ani też potencjalnych terrorystów. Oni zmierzają do Europy, bo po prostu pragną godnie żyć. Mają do tego prawo. Należy im się od nas szacunek i zrozumienie, nawet wtedy, gdy odmówimy im gościny. Ich sprawa też ucierpiała na skutek polityki otwartości. Gdyby nie polityka otwartych drzwi, prawdopodobnie dzisiaj pierwsi prawdziwi uchodźcy – wyselekcjonowani z tłumu koczującego na granicach kontynentu – byliby przyjmowani serdecznie i bezproblemowo w wielu państwach Europy.
Na koniec parę słów o polskiej specyfice i relacjach polsko-niemieckich. Niemcom, jak wiadomo, wiele rzeczy udawało się po wojnie. I wszyscy w Europie zdążyli się do tego przyzwyczaić. Tym razem jednak coś im się nie udało. Trudno, bywa i tak. Za błędy Niemiec nie powinna jednak płacić, na równi z nimi, cała Europa. Z drugiej strony, kolejne rządzące Niemcami ekipy jakby przyzwyczaiły się, że Polska ponosi tylko koszty swojego położenia geograficznego. A tutaj, proszę, niespodzianka: wędrówka ludów Polskę omija. W tym wypadku nasze położenie daje nam względne korzyści. To rzadkość w polskiej historii. I chociażby z tego powodu tę naszą uprzywilejowaną sytuację możemy, bez wstydu ani poczucia winy, śmiało wykorzystywać w negocjacjach z niemieckim partnerem. W sprawie współczesnej wędrówki ludów Polska winna być solidarna nie tyle z Niemcami, ile z Europą. A właściwie z 500 milionami Europejczyków, ludzi w większości otwartych, gościnnych, ale i rozsądnych.