Któż nie pamięta wiekopomnej frazy wypowiedzianej w filmie Sami swoi: „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”? Któż nie miał niekiedy przekonania, że żarna instytucjonalnego wymiaru sprawiedliwości mielą zbyt powoli i nieskutecznie? Jakże często ulegamy wrażeniu, że wyroki sądów rozchodzą się ze społecznym poczuciem sprawiedliwości, karząc nie tych, którzy ewidentnie na to zasłużyli.
Morze zaniechań
Szczególnym tego przypadkiem jest niewątpliwa klęska, jaką poniósł polski wymiar sprawiedliwości w próbie zmierzenia się ze spuścizną zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy reżimu komunistycznego. Właściwie żaden z tych, którzy sprawowali realną władzę i wydawali zza biurka decyzje, których efektem były represje, tortury, a nawet śmierć wielu osób, nie poniósł za to realnej odpowiedzialności. Fiaskiem zakończył się proces związany z masakrą grudnia 1970 r., nie ukarano inspiratorów mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, nie zdołano napiętnować winnych ukrywania prawdy o śmiertelnym pobiciu Grzegorza Przemyka, a to tylko wybrane przykłady słabości prokuratur i sądów. Z wielkim mozołem, po wielu latach, udawało się niekiedy dosięgnąć jedynie bezpośrednich wykonawców zbrodniczych decyzji. Skazano płk. Adama Humera i grupę oficerów śledczych stalinowskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Członkowie plutonu specjalnego ZOMO, którzy w grudniu 1981 r. zastrzelili dziewięciu górników kopalni „Wujek” otrzymali prawomocny wyrok, ale jedynie za „udział w śmiertelnym pobiciu z użyciem niebezpiecznego narzędzia”, sąd zdołał również skazać esbeków winnych strzelania do demonstrantów podczas protestów w roku 1982. Można zatem doszukać się skutecznych działań wymiaru sprawiedliwości w minionym ćwierćwieczu, ale zdają się one ginąć w morzu zaniechań i opieszałości.
Być może dlatego wiele osób i środowisk przyjęło z satysfakcją ogłoszony w ostatnich dniach pomysł powołania „Społecznego Trybunału Narodowego”. Jeden z jego inicjatorów Tadeusz Płużański, prezes Fundacji „Łączka” i członek rady Fundacji „Reduta Dobrego Imienia”, oświadczył, że ów „Trybunał” miałby „wypełnić lukę powstałą w przestrzeni publicznej i symbolicznie osądzić zbrodniarzy komunistycznych”. Pomysłodawcy, wśród których znajduje się wielce zasłużony mec. Piotr Andrzejewski, deklarują wolę wypracowania obiektywnych procedur procesowych, które byłyby stosowane podczas publicznych rozpraw. Sędziowie „Trybunału” (nie sprecyzowano czy byliby nimi zawodowi prawnicy) wydawaliby symboliczne wyroki „infamii”, czyli utraty dobrego imienia, publicznego aktu napiętnowania. „Skoro sądy III RP nie potrafiły zrobić porządku, to my, przynajmniej symbolicznie, wydamy te wyroki”, deklaruje Płużański.
Skutecznie i uczciwie
Pomysł ten zdaje się podążać za społecznym poczuciem sprawiedliwości, które każe wielu ludziom, wrażliwym na nierozliczoną krzywdę bliźnich i obawiającym się, że zbrodnie tamtego systemu będą się zacierać w pamięci społeczeństwa, przyklaskiwać idei zastępowania struktur państwa i prawa w roli, która należy wyłącznie do nich. Niestety jesteśmy tu bliżej sprawiedliwości „ludowej”, aniżeli sprawiedliwości jako takiej, a ów społeczny sąd przypomina raczej swoisty samosąd. Sprawa formalnego osądzenia komunistycznych zbrodniarzy nie jest bowiem wcale tak prosta i oczywista jak chciałoby ją widzieć wielu, skądinąd szczerych i uczciwych w swych intencjach, ludzi. Ma ona przynajmniej trzy podstawowe wymiary: prawny, historyczny i moralny, i każdy z nich winien zostać uwzględniony, jeśli chcemy być nie tylko skuteczni, ale również uczciwi. Ocena pomysłu „Społecznego Trybunału Narodowego” wymaga jednak zajęcia się przede wszystkim kwestiami prawnymi.
Rzeczpospolita Polska jest „demokratycznym państwem prawnym”, tak stanowi art. 2 konstytucji. Oznacza to, że całość działań państwa wobec obywateli powinna odbywać się jedynie w granicach prawa. Nowoczesna koncepcja państwa prawnego zakłada jednak, że nie może tu być mowy o każdej formie prawa, ale tylko o takiej, która odpowiada określonym wartościom: słuszności, sprawiedliwości, demokracji, praw człowieka i innym. Jeśli szczerze pragniemy dotrzymać litery i ducha konstytucji także w odniesieniu do osądzenia zbrodni komunistycznych, wypadnie nam przyznać, że pojawia się tu wyzwanie, któremu niełatwo sprostać. Trzeba ściśle stosować się do przepisów prawa i wynikających z niego procedur, a to zdaje się niekiedy stać w sprzeczności z wymienionymi wyżej zasadami, na których prawo winno się wspierać.
Przede wszystkim trzeba wiedzieć, co właściwie powinno podlegać ocenie prawa, a zatem jak należy zdefiniować komunistyczną zbrodnię. Tu nie wystarczy „społeczne poczucie sprawiedliwości”, konieczne są formalne zapisy ustaw. Dopiero w Ustawie o Instytucie Pamięci Narodowej z roku 1999 pojawia się konkretna definicja, która mówi, iż zbrodnią komunistyczną jest: „czyn popełniony przez funkcjonariusza państwa komunistycznego […], polegający na stosowaniu represji lub innych form naruszenia praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności bądź w związku z ich stosowaniem, stanowiący przestępstwo według polskiej ustawy karnej obowiązującej w czasie jego popełnienia”. Sąd musi zatem oceniać działania oskarżonych, biorąc pod uwagę system prawny PRL i dochodzić czy i na ile były one z nim sprzeczne. Powoduje to, że czasami nie da się uznać za sprzeczne z prawem czynów, które są takimi wedle dzisiejszych norm prawnych. W ustawie pojawiają się konkretne terminy przedawnień różnych kategorii przestępstw. Jeśli nie zostały zmienione, trzeba ich dotrzymywać. Procedury w procesach dotyczących zbrodni komunistycznej nie mają żadnej uproszczonej, doraźnej formuły, muszą być podczas nich dochowywane wszelkie zasady. Trzeba wiarygodnych dowodów i zeznań, a tych często brak, zostały zniszczone lub utonęły w zmowie milczenia oskarżonych i świadków. Być może jest to konsekwencją zaniechań z początku lat 90., ale to niewiele zmienia; jeśli państwo polskie ma spełniać normy państwa prawnego, nie może iść na skróty dla zaspokojenia społecznego poczucia sprawiedliwości.
Jak w Polsce Podziemnej?
Podstawowe pytanie, jakie należy zadać pomysłodawcom „Społecznego Trybunału Narodowego” dotyczy prawomocności. W czyim imieniu wydawane będą jego wyroki i kto nada prokuratorom, obrońcom, a przede wszystkim sędziom konieczną legitymację? Odpowiadają, że będzie on działał w imieniu „polskiej wspólnoty narodowej i niepodległego państwa polskiego”. Wypada, z całym szacunkiem dla kompetencji wielu osób zaangażowanych w tę inicjatywę, zapytać: jaką widzą konkretną formę uprawomocnienia swojej aktywności przez naród i państwo? Na jakiej podstawie będąc gronem, nawet zasłużonych i godnych czci, ale prywatnych osób roszczą sobie prawo do orzekania w imieniu nas wszystkich? Jaka będzie ich legitymacja – prawna, historyczna i moralna? Użyte przez inicjatorów „Trybunału”, zapomniane dziś, słowo „infamia” – utrata dobrego imienia – ma znaczenie zakorzenione głęboko w szlacheckiej tradycji I Rzeczpospolitej, ale było również używane w sentencjach wyroków wydawanych przez wymiar sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego podczas II wojny światowej. Pamiętajmy wszelako, że ani to państwo, ani jego sądy nie były prywatną inicjatywą jakiegoś środowiska, ale w pełni legalną kontynuacją władz suwerennej Rzeczpospolitej Polskiej odrodzonej w roku 1918. Miały zatem pełną legitymację prawną, historyczną i moralną dla swego działania. Inicjatorzy tworzonego dziś „Trybunału”, którzy starają się budować analogię do tamtej epoki, dokonują w ten sposób przykrego i całkowicie nieuprawnionego nadużycia historii. Bliżej bowiem ich inicjatywie do telewizyjnych pseudosądowych show w stylu „Sędzia Anna Maria Wesołowska”, aniżeli do sądownictwa Polski Podziemnej.
Niepokoi jeszcze jedna kwestia. W wypowiedziach pomysłodawców „Trybunału” pobrzmiewa głęboka niechęć do III Rzeczypospolitej i jej instytucji. Zdają się oni traktować ją raczej jako kontynuację PRL niż jako suwerenne państwo polskie. Tworzą zatem instytucję, którą widzą jako element alternatywnej państwowości, chcą piętnować nie tylko komunistycznych zbrodniarzy, ale również przedstawicieli nieakceptowanych przez siebie sił politycznych rządzących Polską po roku 1989. Jest to więc również impreza polityczna, wpisująca się w dzisiejszy klimat bezwzględnej, plemiennej walki, w której można szermować absurdalną i samobójczą tezą, że „wolna Polska” narodziła się dopiero po ostatnich wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Twórcy „Trybunału” wpadają w ten sposób w pułapkę, deklarują wolę podążania drogą sprawiedliwości, a pokazują, że nie idzie tu wyłącznie o sprawiedliwy osąd czasów minionych, idzie także o całkiem doraźny polityczny interes, o to „czyja będzie Polska”. Obawiam się, że „Społeczny Trybunał Narodowy” raczej nie naprawi kształtu polskiej pamięci, ale jeszcze głębiej pogrąży w niszczącym naszą wspólnotę sporze.