Przy okazji śmierci Fidela Castro przypomniałem sobie mój tekst sprzed niewielu lat. Była to polemika z młodszym ode mnie o cztery lata dziennikarzem „Polityki” Arturem Domosławskim. Napisał on wtedy o emerytowanym już dyktatorze Kuby elegijny artykuł Ostatni komunista. Owszem, wspominał w nim bodaj w jednym zdaniu o represjach, o trudach codziennego bytowania w jednym z ostatnich systemów komunistycznych. Ale generalnie był to tekst nacechowany fascynacją. Tym że zachował legendę. W oczach takich intelektualistów jak pisarz Gabriel Garcia Marquez i reżyser Oliver Stone. Ale też podobno także w oczach znacznej części swego ludu, który przez lata integrował poczuciem zagrożenia ze strony wielkiego sąsiada – Ameryki. Teraz słyszymy relacje mediów, sprowadzających zgon brodatego starca, który lubił przemawiać godzinami, do odejścia postaci „kontrowersyjnej”.
Nigdy nie odrzucałem, jak niektórzy moi koledzy z prawicy, krytyki tradycyjnych reżimów latynoamerykańskich jako skażonych oligarchiczną nierównością, korupcją i represjami. Mam też świadomość, że czasem systemy takie były podtrzymywane przez rząd USA. Na gruzach jednego z takich reżimów, notabene też wyniesionego do władzy pod płaszczykiem ludowego buntu, choć nie komunistycznego, zaprowadził swe porządki Castro.
Niemniej nie sądzę, aby istniała sugerowana przez Domosławskiego alternatywa: albo demokracja formalna i bieda, albo żelazna ręka i względna równość w dostępie do miski. Wiele krajów Ameryki Łacińskiej przynajmniej próbuje godzić jakąś formę wolności z dążeniem i do dobrobytu, i do społecznej sprawiedliwości. Ale jest coś ważniejszego: zbywanie krwawej rozprawy z opozycją i niesłabnącego policyjnego terroru eufemizmami o „ograniczeniu demokracji” jawi mi się jako coś obrzydliwego. I wszędzie staram się stosować tę zasadę, także wobec reżimów prawicowych. Na przykład Pinocheta, choć on, przyznajmy, miał choćby tę zaletę, że dał się szybko rozmontować.
Napisałem, że jesteśmy z Domosławskim prawie równolatkami. Nieprzypadkowo. Obaj pewnie słuchaliśmy piosenki Jacka Kaczmarskiego z początku lat 80. „Szanowny panie, prezydencie Francji. Piszę w sprawie mego męża poety. Od lat 13 w pełnej izolacji. Od lat 22 zamknięty w twierdzy” – to jej początek. Była to przybierająca postać rozpaczliwego listu żony opowieść o poecie Armando Valladaresie, który nie był – przyjmując na moment siatkę pojęć Domosławskiego – eksponentem amerykańskiego imperializmu ani sługą kapitału. Był naprawdę poetą, szybko rozczarowanym zwolennikiem rewolucji, którego jeszcze w roku 1960 skazano na 30 lat więzienia. Miał wtedy 23 lata. Poddano go nieludzkim mękom, fizycznym torturom i torturze najgorszej, bezwzględnej samotności, z powodu jego przekonań. I zwolniono faktycznie dopiero po 22 latach, po interwencji Francois Mitteranda.
Takich ludzi było mnóstwo. Castro najpierw rozprawił się z prawdziwymi i domniemanymi zwolennikami poprzedniego prezydenta Batisty, a potem eliminował całe grupy ze swego otoczenia, w logice, której nie powstydziłby się Stalin. Te straszne zdarzenia nie tracą mocy tylko dlatego, że były dawniej, a teraz reżim trochę poluzował i został uznany przez prezydenta Obamę. Nawet kryterium ciężkich skądinąd do odczytania nastrojów mieszkańców Kuby nie przemawia do mnie. Wiele krwawych nowoczesnych tyranii miało poparcie większości. Niektóre kreowały tak skutecznie rzeczywistość, że stwarzały nowego człowieka, jak w powieści Orwella.
Nie odszedł romantyczny dziadek, choć umiał się tak przedstawiać. Pamiętajmy o tym i pamiętajmy o jego nieszczęsnych ofiarach.