Logo Przewdonik Katolicki

Kubańczycy mają dość

Jacek Borkowicz
Protestujących Kubańczyków wsparli ich rodacy mieszkający w Miami fot. Joe Raedle/Getty Images

W ostatnich latach na Kubie doszło do zmian, których nie da się już odwrócić. Wyspa otworzyła się na świat i chociaż jest to zaledwie lekkie uchylenie drzwi, Kubańczycy zdążyli już wstawić w tę szparę but. I nie zamierzają go wycofać.

Niedziela 11 lipca była wyjątkowym dniem w historii Kuby. W stołecznej Hawanie pokojowa, początkowo niewinnie wyglądająca manifestacja obywatelska szybko przerodziła się w gwałtowne protesty, włącznie z atakowaniem policyjnych furgonetek – co w tym kraju jest ewenementem. Po raz pierwszy i dotąd ostatni niepokoje społeczne miały na wyspie miejsce w 1994 r., ale tamten kryzys trudno nawet porównać z obecnym.
Kilkudniowe zamieszki rozszerzyły się na miasta całego kraju. O ich skali niech zaświadczy fakt, że do aresztów, głównie w stolicy, trafiło aż pięć tysięcy zatrzymanych. Na tym tle jawi się inna, znacznie bardziej niepokojąca liczba: 187 zarejestrowanych protestujących, którzy po zatrzymaniu zniknęli bez śladu. Jest wśród nich także kilku dziennikarzy. Sytuacja ta niepokoi, gdyż przywołuje skojarzenia z pojęciem desaparecidos, „zaginionych” przeciwników latynoskich reżimów.

Efekt wentyla
Przebieg protestu był raczej typowy dla kraju rządzonego autorytarnie, w którym właśnie luzowane są ogniwa kontroli. W Hawanie, gdzie ludzie wyszli na ulice w pogodnym nastroju, ubrani w kolorowe koszulki, demonstranci domagali się tylko stanowczej postawy rządu w walce z koronawirusem – na Kubie zaszczepiono zaledwie kilkanaście procent obywateli, co nie przeszkadza reżimowi w ostentacyjnym wysyłaniu szczepionek do „bratniej” Wenezueli. Jednak w kubańskiej społeczności, gdzie od dawna buzuje podskórne napięcie, uchylenie najmniejszego wentyla musiało spowodować lawinowy efekt. W tłumie natychmiast pojawiły się hasła typu „SOS Cuba”, „Biden – zrób cokolwiek!”, a nawet „Invade now”, co jest niedwuznacznym wezwaniem, by Stany Zjednoczone – dla władz ideowy wróg numer jeden – wreszcie wyzwoliły Kubę.
Kraj ten od „rewolucji”, czyli zbrojnego przewrotu przeprowadzonego w 1959 r., jest wciąż modelowym „państwem socjalistycznym”. Przez całą epokę rządził tam, praktycznie samowładnie, Fidel Castro, weteran kubańskiej partyzantki i zdobywca Hawany. Pod jego rządami Kuba stała się pepinierą latynoskiej wersji komunizmu, zwanej tutaj castryzmem. Nie rozwodząc się nad tym ustrojem, warto tylko zaznaczyć, że cechowała go względna łagodność w stosunku do religii – oczywiście pod warunkiem że wierni nie mają nic przeciwko rządom Castro. Zdecydowana większość Kubańczyków to katolicy lub potomkowie katolików.
Gdy Fidel zmarł w 2016 r. jako sędziwy starzec, jego miejsce zajął brat Raul, również były partyzant. Ten, wzorem współczesnych sobie komunistycznych i lewicowych dyktatorów, ogłosił „liberalizację”, która głównie polegać miała na odmrożeniu kontaktów z USA, zastopowanych w 1962 r., w epoce zimnej wojny. Ten zabieg w istocie miał charakter kosmetyczny, gdyż – jak zapowiadał przywódca – „socjalizmu się nie wyrzekniemy” i nadal będziemy „trzymali stopy w strzemionach” (to taki latynoski odpowiednik młota i sierpa). Ludzie nadal cierpieli biedę, a wolności wyrażania przekonań nadal tam nie było. A przecież nawet ten drobny krok wystarczył, by prezydent Barack Obama ochoczo poluzował antykubańskie embargo.
Jednak 90-letni Raul nie tylko już nogi w strzemieniu utrzymać nie potrafi, ale też nawet ustać na własnych nogach nie bardzo może. W kwietniu tego roku namaścił więc na następcę, czyli pierwszego sekretarza KC Komunistycznej Partii Kuby, Miguela Diaz-Canela. Tenże w „biurze politycznym” uchodzi za młodego, bo w momencie wkroczenia braci Castro do Hawany był zaledwie w wieku prenatalnym, jednak mimo wszystko minęło już od tego czasu 60 lat. Ważne jednak, że ma opinię twardziela, który zdecydowanie będzie bronił pryncypiów socjalizmu. W samą porę, gdyż administracja prezydenta Donalda Trumpa wróciła do twardej linii w stosunku do Kuby. W styczniu tego roku, na tydzień przed ustąpieniem, sekretarz stanu Mike Pompeo ogłosił, że Kuba z powrotem wpisana została przez Amerykanów na listę państw wspierających terroryzm.

Społeczny but w castrowską szparę
Minionych kilka lat zaprowadziło na wyspie przemiany, których nie da się już odwrócić. Mówiąc krótko: Kuba otworzyła się na świat i chociaż jest to zaledwie lekkie uchylenie drzwi, Kubańczycy zdążyli już wstawić w tę szparę but. I nie zamierzają go wycofać.
Warto pamiętać że do niedawna Kuba była jednym z najbardziej hermetycznie odciętych od świata krajów, pod tym względem dając się wyprzedzić chyba tylko przez Koreę Północną. Wszystkie media podlegały totalnej cenzurze, a oficjalna propaganda szalała. Na szczęście niewielki to miało wpływ na zwykłych obywateli, typowych południowców, mimo biedy cieszących się słońcem i pogodą. Ale w tej atmosferze izolowani społecznie byli również opozycjoniści – ci realni i ci potencjalni.
Zmiana mentalności nastąpiła pod wpływem czynników pozornie neutralnych: rozwoju turystyki oraz mediów społecznościowych, zjawiska wcześniej na Kubie nieznanego. Oba te czynniki uświadomiły zwykłym Kubańczykom, że istnieje na zewnątrz inny świat, w którym żyje się prościej i lepiej. A co ważniejsze – w ludziach pękła bariera strachu. Czego najlepszym dowodem ostatnie manifestacje.

LGBT tak, Czarni nie
Jak w takich warunkach utrzymać w ryzach społeczeństwo? Późny castryzm wynalazł na to receptę: ruch LGBT. Aż do ostatnich lat Kuba była jednym z najbardziej restrykcyjnych krajów pod względem tolerancji wobec osób homoseksualnych, z których wiele trafiało do więzień. Gdzieś po 2015 r. zaczęło się to zmieniać, gdyż komuniści odkryli, że werbalne wspieranie ideologii LGBT zapewnia im sympatię waszyngtońskiego Kongresu, niezależnie od opcji. Jeszcze dwa lata temu władze rozpędziły w Hawanie pierwszy „marsz różnorodności” – dziś odbywają się one bez przeszkód. A kubańskim ruchem „obrony praw gejów i lesbijek” CENESEX nie przypadkiem zarządza Mariela Castro, córka Raula.
Stary dyktator liczył zapewne, że ideologicznie zadowoleni Amerykanie przymkną oko na łamanie praw człowieka w innych dziedzinach kubańskiego życia. Trudno jeszcze ocenić, czy się przeliczył, dopóki nie wiemy, czy Biden rzeczywiście „zrobi cokolwiek” w sprawie Kuby. Ale już dzisiaj można powiedzieć, że recepta na „kubańskie LGBT” nie uratuje reżimu przed rosnącą społeczną frustracją.
Obok fasadowych haseł jest jeszcze coś, o czym na Kubie się nadal głośno nie mówi. Cała wierchuszka Komunistycznej Partii Kuby, włącznie z aktualnym pierwszym sekretarzem, to biali. Tymczasem większość Kubańczyków to Mulaci albo Murzyni. Gdzie się oni podziali? Ano w najbiedniejszych dzielnicach. Nie ma ich nie tylko w partyjnych komórkach, ale także w wyższych uczelniach, teatrach itd. Słowem brakuje ich wszędzie tam, gdzie można mówić o jakimkolwiek społecznym prestiżu.
Ten ukryty, strukturalny rasizm, jest jednym z poważnych kubańskich problemów. Fakt, że się o nim dotąd nie mówiło, oznaczał jedynie stopień zamknięcia tej społeczności w kagańcu cenzury. Ale z pewnością i on również wypłynie na szerokiej fali protestów.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki