Osiedle Lecha na poznańskich Ratajach. To tu między wieżowcami stoi Szkoła Podstawowa nr 51. Od razu widać, że placówka ma sportowy profil, w holu witają mnie gabloty wypełnione z pucharami. Za chwilę dowiem się, że tutaj nie tylko przekazuje się dzieciom szkolną wiedzę i uczy je, jak osiągać sukcesy w sporcie.
Właśnie zadźwięczał dzwonek. Przepytywanie warto zacząć od najbardziej zainteresowanych, czyli samych uczniów. Podchodzę do radośnie dyskutującej grupy chłopców. Chętnie wdają się w rozmowę. Oczywiście wiedzą o kartonie, do którego można wkładać kanapki, co więcej zdarza się im to robić. „Bardzo dobrze, że takie coś jest”, „To dobre, bo jak ktoś nie ma akurat jedzenia, to może się poczęstować” – prześcigają się w odpowiedziach Mikołaj, Piotr, Szymon i Kuba z IV d. Najważniejsza myśl pada jednak na końcu: „Wiemy też dzięki temu, że trzeba szanować chleb”.
Lekcja o chlebie
O tę wiedzę szczególnie dba jedna z nauczycielek, polonistka Krystyna Wojciechowska. Szkołę i uczniów zna doskonale, pracuje tu od kilkunastu lat. Prowadzi mnie na piętro, gdzie na parapecie jednego z korytarzy stoi sławny już karton. Na jednej z jego ścian widnieje napis „Jeśli nie masz ochoty na zjedzenie swojej kanapki, odłóż ją do tego pojemnika, a osoba, która jest głodna i nie ma swojej kanapki, może ją sobie zjeść”. Na innej zachęta „Jeśli masz ochotę na którąś z kanapek, nie wstydź się, tylko po prostu ją sobie weź”. Pani Krystyna nie ukrywa, że jest zaskoczona rozgłosem. Pojemniki na chleb stoją na szkolnym parapecie od kilku lat. Teraz już wie, co może jedno zdjęcie wrzucone do internetu…
Polonistka każdego roku organizuje szóstoklasistom „chlebową lekcję”. Najpierw opowiada im o tradycji i znaczeniu chleba w polskiej kulturze, o tym, że nie powinno się go wyrzucać, a potem proponuje, aby wspólnie z rodzicami upiekli w domu chleb i przynieśli na kolejną lekcję. Z tymi wypiekami uczniowie udają się do młodszych klas i nie tylko je częstują, ale też zachęcają do szanowania chleba. – W pewnym momencie pomyślałam więc, że trzeba porozstawiać na korytarzach pojemniki, żeby dzieci nie wyrzucały niezjedzonych kanapek do śmieci. To dla mnie zupełnie zwyczajna rzecz – stwierdza pani Krystyna. Przyznaje też, iż z przyjemnością słucha opowieści uczniów o tym, jak rodzice uczą ich, że kiedy chleb spadnie na podłogę, trzeba go podnieś i pocałować, i jak robią znak krzyża na nowym bochnie, kiedy zaczynają go rozkrawać. Zleca też uczniom przygotowanie prezentacji na temat chleba. Jedną zapamiętała szczególnie. – Pewien chłopiec, Franek, przyniósł na lekcję bochny bardzo świeżego chleba. Pokroił je na kawałki i poczęstował nimi każdego, ale zabronił jeść. Chleb strasznie kusił swoim pięknym zapachem. Dopiero na koniec lekcji pozwolił, żeby zjedli. Zapytany, dlaczego dopiero teraz, odparł: „Chciałem pokazać, jak się czują ci, którzy muszą długo czekać na chleb, albo co gorsza, wcale go nie mają”.
Kto chce skopiować?
Kiedy przemierzamy korytarze, rozmawiając, pani Krystyna podkreśla, że w szkole panuje bardzo przyjazny klimat. Mimo że jej społeczność liczy około 700 uczniów i 70 nauczycieli, prawie wszyscy się tu znają. Nikogo nie dziwi, że niekiedy ktoś potrzebuje pomocy, chociażby w formie kanapek. Te jednak okazują się jednym z drobnych elementów pomocowych działań podejmowanych w tej placówce. Uczniowie zbierają nie tylko zabawki dla domów dziecka i żywność na wigilię organizowaną przez Caritas dla blisko 2 tys. osób na Targach Poznańskich. Szkoła właśnie włączyła się też w akcję „Pomaganie przez ubranie” dla Fundacji „Akogo?” i Kliniki Budzik. Prężnie działa tu również wolontariat, chociażby na rzecz hospicjum. Jednym słowem, pomaganie mają we krwi.
O naukę szacunku do chleba pytam też dyrektorkę szkoły, Kamillę Pona. Jak podkreśla, na parapecie ustawiony jest nie tylko karton na całe kanapki, ale w innych miejscach także na nadgryzione i te mniej świeże. – Na koniec dnia panie sprzątaczki zbierają resztki chleba i odkładają je przy osiedlowym śmietniku, żeby komuś mogły posłużyć do wykarmienia zwierząt – wyjaśnia. Jak dodaje, ma nadzieję, że poprzez to niespodziewane zainteresowanie ze strony mediów ich dobre zwyczaje nie zostaną źle odebrane i nie będą powodem nieprzyjemności. Wprost przeciwnie, liczą na to, że znajdą naśladowców. – Właśnie przed chwilą dzwoniono z jednej z warszawskich szkół, pytając, czy mogą skopiować nasz pomysł – przyznaje z uśmiechem.
Czas na jadłodzielnie
Pozytywne podejście do tematu mają też twórcy projektu Foodsharing Warszawa. Na swoim fanpage’u umieścili uśmiechnięte owoce i napis „Jedz, dziel się i kochaj!”. O co chodzi w foodsharingu (z ang. food – żywność, sharing – dzielenie się)? „Ratujemy żywność przed zmarnowaniem. Zachęcamy wszystkich do dzielenia się jedzeniem ze wszystkimi!” – deklarują pasjonaci tego ruchu. W praktyce organizują oni w swoich miastach punkty dystrybucyjne, które na nasze polskie potrzeby nazwali jadłodzielniami. Można do nich przynieść swoją nadwyżkę produktów spożywczych, np. po imprezie albo przed wyjazdem na urlop, i tym samym uchronić je przez wyrzuceniem na śmietnik. W jadłodzielni, która nie wymaga żadnej większej powierzchni, stoją obok siebie lodówka i szafka z półkami. Nie można w niej zostawiać jedynie surowego mięsa, produktów z niepasteryzowanego mleka i zawierających surowe jaja, produktów napoczętych i z przekroczonym terminem ważności oraz alkoholi. Z kolei mile widziane są gotowe, samodzielnie przygotowane dania. Trzeba tylko pamiętać, aby je opisać, podając datę przygotowania i składniki. Podstawowa zasada brzmi: „Jeśli chcesz kogoś czymś poczęstować, to niech to będzie taka żywność, jaką sam byś spożył”. Każdy może w jadłodzielni nie tylko zostawić coś od siebie, ale też poczęstować się tym, co znajduje się w lodówce lub na półkach. Nikt nie kontroluje, ile kto wkłada czy ile zabiera. Każdy punkt ma jednak swojego opiekuna, wolontariusza, który regularnie, kilka razy w tygodniu zagląda do jadłodzielni i sprawdza jej zawartość.
Pomysł foodsharingu narodził się w Niemczech i z powodzeniem działa tam od czterech lat. Na niemieckojęzycznych stronach natknęła się na niego Karolina Hansen. Była wolontariuszką w Bankach Żywności i temat marnowania żywności leżał jej bardzo na sercu. Rozmawiała o tym z różnymi osobami i ktoś wspomniał jej o Agnieszce Bielskiej, również szukającej w tym obszarze konkretnych rozwiązań. – Obie wiedziałyśmy, że foodsharing świetnie funkcjonuje nie tylko w Niemczech, ale również w Austrii i Szwajcarii. Postanowiłyśmy więc przenieść go na nasz grunt. Uważam, że był już na to najwyższy czas – stwierdza Karolina. Razem z kilkunastoma wolontariuszami uruchomiły w maju tego roku w Warszawie, na Wydziale Psychologii tamtejszego uniwersytetu, pierwszą polską jadłodzielnię. W tej chwili w stolicy funkcjonują już trzy takie miejsca. W ślad za warszawiakami poszli mieszańcy Torunia i Krakowa. Do utworzenia jadłodzielni przymierzają się też wolontariusze z Wrocławia, Poznania, Kielc i Bydgoszczy. Zważywszy na to, że w Polsce rocznie marnuje się około 9 mln ton żywności, aż prosi się, żeby było ich znacznie więcej.