Logo Przewdonik Katolicki

Zero waste: drugie życie uratowanych przedmiotów

Weronika Frąckiewicz
fot. Marcin Bielecki/PAP

Jak podaje GUS, w 2017 r. na jednego mieszkańca Polski przypadało średnio 312 kg wytworzonych odpadów. Liczby z innych krajów wcale nie są bardziej optymistyczne. Wniosek nasuwa się sam: toniemy w śmieciach.

Parę tygodni temu internet obiegło zdjęcie Bałtyku po sztormie. Nie był to bynajmniej obrazek jak z pocztówki ,,Pozdrowienia znad morza”. Widok był przerażający: tysiące śmieci  rozrzuconych wzdłuż wybrzeża. Było tam wszystko: niezliczone ilości plastikowych i szklanych butelek, klapki, przeróżne opakowania, sznurki, koszulki, lalki, samochodziki, latarki, talerzyki, kubki i wiele innych przedmiotów, a także… martwe ptaki. Niewątpliwe śmiecić potrafimy. Na szczęście coraz więcej ludzi zdaje sobie z tego sprawę i podejmuje kroki w kierunku zmiany. Pojawiają się nowe style życia, które mimo że są kroplą w morzu potrzeb, to sukcesywnie drążą skałę. Jednym z nich, coraz bardziej popularnych, jest zero waste – w dosłownym tłumaczeniu: brak śmieci lub brak marnowania. W Polsce coraz częściej można usłyszeć to sformułowanie w kontekście rozmów na rzecz ochrony środowiska. Głównym założeniem tej idei jest dołożenie wszelkich starań, aby śmieci, które produkujemy, było jak najmniej. W praktyce przybiera ona różne formy: ograniczenie marnowania jedzenia, nieużywanie plastikowych torebek, słomek, sztućców, naprawianie zepsutych rzeczy zamiast kupowania nowych czy dawanie przedmiotom drugiego życia poprzez dzielenie się nimi z innymi. Wszystko zmierza w jednym celu: żebyśmy jako ludzkość jeszcze trochę pomieszkali na Ziemi, a nie utonęli w morzu śmieci.
 
Pomidorówka na straganie za darmo
W ideę zero waste wpisuje się foodsharing. Pod tą obco brzmiącą nazwą kryje się prosta idea: dziel się jedzeniem i częstuj się nim. Najważniejsze, żeby nic nie wylądowało w koszu. Obecnie w Polsce działa około dwudziestu takich inicjatyw pod swojsko brzmiącą nazwą: Jadłodzielnia. Jedna z nich na dobre rozgościła się w Poznaniu, w dzielnicy Wilda. Nie powstała znikąd, nie była nagłym, emocjonalnym impulsem. To obserwacja rzeczywistości, doświadczenie i intuicja sprawiły, że pewnego dnia Magda z Justyną postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce. Magdalena Priebe, jedna z założycielek, wspomina, jak pomysł kiełkował w niej od dawna. – W niedziele idąc do kościoła, widziałam ludzi grzebiących w śmietniku. Nie byli to tylko bezdomni, ale także starsze kobiety i mężczyźni. Serce się krajało. Oprócz tego wkurzało mnie, że kurczą się zasoby Ziemi, a dobre jedzenie, które się nie sprzedaje, ląduje w śmietniku – opowiada. Obydwie działały w stowarzyszeniu na rzecz ekologii, więc miały zaplecze edukacyjne i wsparcie środowiska. Stwierdziły, że odpowiednim miejscem do rozkręcenia idei foodsharingu będzie stragan. Zarządcy targowiska pozytywnie zareagowali na przedstawiony projekt. Zgodzili się na udostępnienie miejsca za symboliczną miesięczną opłatą. Początki nie były różowe. W pierwszej dobie zniknął przygotowany wielki drewniany regał. – Żeby założyć foodsharing, potrzeba na pewno dużo uporu. Dopiero po jakimś czasie pojawiają się owoce i wtedy radość jest ogromna. Po drodze jednak trzeba przeżyć wiele burz i gradobić – przyznaje Magdalena. Dwa lata po powstaniu Jadłodzielnia na Wildzie działa sprawnie i ma się całkiem dobrze. Praktycznie nie zdarzają się dłuższe niż tygodniowe przerwy w pojawianiu się jedzenia na stosiku. W dostarczanie żywności zaangażowało się wiele osób, a że jest to inicjatywa lokalna, w żaden sposób nieusankcjonowana, każdy może przyjść i zostawić coś do jedzenia. Najlepiej z dłuższym terminem ważności albo przynajmniej jednodniowym. – Ostatnio po Pierwszej Komunii Świętej jednej dziewczynki dostaliśmy zapakowane mięso. Jakiś czas temu harcerze zaopatrzyli stanowisko w 140 porcji obiadowych. Dogadaliśmy się też z jedną z poznańskich szkół. Jedzenie, którego nie zjedzą dzieci, trafia do Jadłodzielni. Wszystko, co zjawia się nagle na straganie, równie szybko się rozchodzi. Średni czas pobytu jedzenia to około 10 minut – śmieje się Magdalena. Foodsharing wpisuje się w pewną niszę ekonomiczną. – Wszystko jest legalne, ponieważ nie wytwarzamy jedzenia i nie handlujemy nim, więc nie podlega to kontroli sanepidu. Stworzyliśmy tylko miejsce, w którym osoby prywatne i przedsiębiorcy mogą przynieść jedzenie, które im zbywa. To punkt przekazu żywności – wyjaśnia Magdalena. Zależy im, aby wybrzmiało, że Jadłodzielnia to nie jest inicjatywa skierowana tylko do ubogich. Jak zapewnia Magdalena, to miejsce dla każdego. – Każdy może coś przynieść i każdy może coś wziąć. To ma być inicjatywa, która łączy ludzi i sprawia, ze na świecie realnie marnuje się mniej żywności. Przez 1,5 roku udało nam się uratować 16 ton jedzenia – dopowiada.
 
Nowe życie rzeczy
Trzy lata temu pomagałam w Afryce rozładowywać kontener z darami z Polski. Wśród wielu naprawdę wartościowych i potrzebnych przedmiotów znalazły się też takie – i to nie w małej ilości – które sprawiły, że poczułam się zażenowana i było mi wstyd za moich „dobroczynnych” rodaków: kożuchy, buty zimowe niczym do wypraw syberyjskich, porcelanowa poobijana zastawa jakby rodem z czasów Ludwika XVI, wyszczerbione szklanki, z których być może pił jeszcze towarzysz Gierek, koszulki nadające się jedynie na szmaty do podłogi, a także… brudna bielizna i wiele innych absurdalnych przedmiotów. Idea zero waste zakłada dawanie przedmiotom drugiego życia, dzielenia się z innymi, wymianę, naprawę, ale w tym wszystkim muszą być zachowane podstawowe normy społeczne, wrażliwość i działanie ku dobru drugiego człowieka.
W Poznaniu przy ul. Głogowskiej od października 2018 r. działa Po-Dzielnia. To miejsce, które idealnie realizuje jedną z zasad zero waste, aby przedmiotom nadawać drugie życie, dzieląc się nimi, a nie je wyrzucając. Wszystko zaczęło się od giveboxów – szaf do wymiany różnych dóbr: książek, ubrań, artykułów AGD, płyt i wszystkiego, co nie jest na tyle zniszczone, aby to wyrzucić. Minęły już trzy lata, odkąd wpisały się w poznański krajobraz. Dziś jest ich już pięć, w różnych dzielnicach miasta, tak jak jest pięć kobiet, które zrzeszyły się wokoło idei zero waste, przyświecającej giveboxom. – Łączyły nas troska o środowisko, zaniepokojenie tym, jak wiele jest przedmiotów wokół nas, jak dużo odpadów generujemy. Przeraża nas absolutnie straszliwy konsumpcjonizm, a także świat marketingu i reklamy, zachęcający nieustannie do kupowania i hołdowania kulturze materialnej – mówi Kalina Olejniczak, jedna z inicjatorek giveboxów i Po-Dzielni. Bo giveboxy po pewnym czasie okazały się niewystarczające: nadmiar rzeczy, bałagan i nierzadko wątpliwa jakość przedmiotów tam zostawianych sprawiła, że pojawiły się nowe wyzwania. Dziewczyny wymyśliły: założą sklep, gdzie wymiana dóbr będzie odbywała się w bardziej ustrukturyzowany sposób. – Myśląc, co można zrobić z nadmiarami rzeczy, zaczęłyśmy zastanawiać się nad miejscem, które będzie pod dachem i będzie miało pewną estetykę sklepu. Oprócz tego chciałyśmy organizować warsztaty i wykłady, które pokażą, o co w tym miejscu naprawdę chodzi – opowiada Kalina. Wystartowały w konkursie na zagospodarowanie lokali miejskich – i wygrały. Lokal dostały do generalnego remontu. – Założyłyśmy zbiórkę pieniędzy na zrzutka.pl. Włączyło się wiele osób, pomogły nam także dwie firmy – wspomina Kalina. Remont trwał całe wakacje, a w październiku zeszłego roku nastąpiło oficjalne otwarcie Po-Dzielni. Miejsce od początku cieszy się dużym zainteresowaniem.
 
Wymiana nie tylko materialna
Założycielkom bardzo zależy, aby ich projekt kojarzony był z ideą zero waste. Nie chcą być postrzegane jak organizacja charytatywna. – Chcemy, aby przychodzili do nas przedstawiciele wszystkich grup społecznych, a nie tylko tych najuboższych. Oczywiście dla nich także jest tu miejsce, ale tak samo jak dla każdej innej osoby – przyznaje Kalina. Każda z założycielek Po-Dzielni pracuje zawodowo. Lokal działa więc także dzięki sporej grupie wolontariuszy. Na ten moment jest ich około dwudziestu. Kalina jest ich koordynatorem. – Każdy z wolontariuszy musi przejść szkolenie, podpisać umowę. Tworzę grafiki tak, aby codziennie było od 4 do 6 osób. My im dużo zawdzięczamy, są cudowną grupą, ale oni też tutaj dużo czerpią.
Kasi, studentce filologii romańskiej, bardzo bliska jest idea zero waste, a oprócz tego lubi ludzi. To dlatego postanowiła zgłosić się jako wolontariusz do Po-Dzielni. Uwielbia siedzieć i obserwować. – To jest super, gdy ktoś znajdzie rzecz, której od dłuższego czasu szukał, a dodatkowo jest to rzecz specyficzna, np. buty narciarskie albo kitel. Myślałam, że to będzie tutaj latami leżało, a ktoś wziął i powiedział: o, akurat tego potrzebowałem – opowiada. Sama przyznaje, że poza materialnymi rzeczami, które przynosi i bierze, otrzymuje w tym miejscu dużo więcej. – Ostatnio miałam trochę słabszy czas. To Po-Dzielnia była tym miejscem, które dodawało mi energii – wyznaje Kasia.
Olga jakiś czas temu próbowała rozkręcić foodsharing. Nie wyszło, ale wtedy pojawiła się Po-Dzielnia. To jej miejsce. Bardzo docenia zawiązującą się, nieformalną społeczność tego miejsca. – Mnóstwo razy widziałam, jak obce sobie osoby zaczynają tu rozmawiać. Albo przychodzi ktoś i mówi, że ma do wydania coś dużego, np. łóżeczko, i następuje wymiana telefonów, umawianie się na odbiór poza Po-Dzielną. Cieszy mnie też, jak np. nieznające się kobiety razem przeglądają ciuchy, doradzają sobie, a potem to, co zostaje, pięknie odkładają na półki. W teorii taka jest koncepcja Po-Dzielni. Wszyscy razem współtworzą i są odpowiedzialni za to miejsce – wyjaśnia Olga.
 
Dla każdego
Przyglądając się osobom odwiedzającym Po-Dzielnię, można zaobserwować cały przekrój społeczeństwa: od matek z dziećmi przez studentów na emerytach i obcokrajowcach skończywszy. Pani Krysia, samotna, bardzo elegancka emerytka, przychodzi tu raz na tydzień i – jak sama mówi – nigdy nie wychodzi z pustą torbą. – To miejsce to dla mnie raj. Po uiszczeniu wszystkich opłat zostaje mi 250 zł. Ledwo mi starcza na jedzenie. A tu mam wszystko, czego potrzebuję: książki, sprzęt gospodarstwa domowego, ciuchy. W tym wieku nie chcę już nic magazynować, biorę tylko to, co potrzebne – mówi.
Karolina z córką Nikolą bywają tu nawet kilka razy w tygodniu. Przynoszą rzeczy i zabierają to, co im potrzebne. Karolina żartuje, że w działalność Po-Dzielni zaangażowała całą swoją rodzinę. – Nawet moja mama zaczęła oddawać swoje rzeczy, a to wielki sukces – śmieje się Karolina.
Tomek jest wolontariuszem w Po-Dzielni od samego początku. Widział już wiele przedziwnych rzeczy, które ludzie tu przynieśli. – Pewien pisarz przyniósł starodawne radio, jesteśmy też w posiadaniu dziurkacza, który waży około 4 kg i pamięta czasy przedwojenne, mamy nuty z roku 1870 – wymienia Tomek.
 

Idea zero waste może jawić się jako ekologiczne bajdurzenia obrońców przyrody. Tymczasem i papież Franciszek w encyklice Laudato si zwraca uwagę na kwestię zasypujących nas śmieci: „Problemy te są ściśle związane z kulturą odrzucenia, która dotyka zarówno ludzi wykluczonych, jak i przedmiotów, które  szybko stają się śmieciami”. Naprawdę nie trzeba podejmować wielkich kroków, aby być bardziej eko, a tym samym – jakkolwiek górnolotni to nie brzmi – zatroszczyć się o nasze jutro. Wystarczy odrobina dobrej woli, uważności na to, co dookoła, i refleksyjne korzystanie z rzeczy otaczających nas na co dzień.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki