Logo Przewdonik Katolicki

Sercem otulone

Kamila Tobolska
FOT. ROBERT WOŹNIAK. Ania stara się dla każdej z dziewczynek znaleźć czas; z najmłodszą Zuzią i 8-letnią Olą

Dziś, będąc już mamą ośmiorga dzieci, Anna wie, jak ważne jest mówienie o tym, co najtrudniejsze. Robi to po to, aby inni, podobnie doświadczeni przez los, znaleźli nadzieję, której wcześniej jej brakowało.

Kunowo, spokojna wielkopolska wieś. Na końcu jednej z uliczek, odrobinę pod górkę, stoją obok siebie trzy domy. Do właściwego trafiam dzięki prostej podpowiedzi – napisom na stojącym przed nim służbowym samochodzie. Pasją Marcina, męża Ani jest bowiem fotografia. Kilka lat temu udało mu się otworzyć w pobliskim Gostyniu wymarzony zakład fotograficzny. Z jego zamiłowaniem do utrwalania obrazu świetnie korespondują umiejętności Ani. Zgrabnie przelewa myśli „na papier”, w tym przypadku za pomocą klawiatury komputera. Ale o tym za moment.
Sami przedstawiają się od progu, na drzwiach dostrzegam napis „Tu mieszka zwariowana rodzinka”. Odrobinę dalej, na jednej ze ścian, wisi cała galeria dziewczęcych portretów. Za chwilę poznaję je zresztą osobiście. Z radością wbiega bowiem do salonu żywiołowa 10-letnia Nikolka, a tuż za nią 6-letnia Ala. Najmłodsza, 3-letnia Zuzia, wdrapuje się z kolei mamie na kolana, a Ola, 8-latka, czarując pięknym spojrzeniem, obejmuje ją za szyję. Na moment do pokoju wchodzi też najstarsza Klaudia, wyciszona 15-latka z pięknymi długimi włosami. Kiedy w tym, momentami dość licznym, towarzystwie, przy herbacie z cytryną słucham opowieści Anny, dociera do mnie, jak trudna była ich droga do szczęścia.
 
Dziewczynki nas uratowały
Ania poznała Marcina kiedy byli jeszcze nastolatkami, po prostu na wakacjach. Uwielbiała spędzać je u babci w jednej z podleszczyńskich wiosek, gdzie mieszkał jej przyszły mąż. To u babci zamieszkali zresztą po ślubie i tutaj czekali na narodziny pierwszych trojga dzieci. Pawełek urodził się w 34. tygodniu ciąży. Zdążył nabrać wagi, mimo że rozwijał się bez wód płodowych. I bez nerek. – Pamiętam, że był taki piękny, miał czarne włoski i ciemne oczy. Jego obraz mam stale w pamięci, bo nie mamy żadnego jego zdjęcia. Żałuję też, że nie dane mi było wziąć go na ręce – mówi spokojnym głosem Ania. Odszedł drugiego dnia po urodzeniu. Dwa lata później Anna znowu była w ciąży. Tym razem jedynie przez osiem tygodni. Po kolejnych trzech latach urodził się Adaś. Maluszek, podobnie jak starszy brat, nie miał nerek i rozwijał się bez wód płodowych. – Tym razem było jeszcze gorzej, bo zagrożone było też moje życie. Doszło do zakażenia organizmu. Adaś urodził się w 32. tygodniu. Długo nie potrafiłam odwiedzać grobu synków… – wspomina Ania. – To były bardzo trudne lata naszego małżeństwa. Umierały dzieci, nie potrafiliśmy się dogadać, mąż miał problemy w pracy. To dziewczynki nas uratowały. Zawsze będę za nie Bogu dziękować. Teraz już wiem, że czasem trzeba przejść przez piekło, by w końcu wyszło słońce.
 
Kwiaty dla cioci
Pewnego wiosennego dnia, niespełna siedem lat temu, Ania odebrała telefon z wiadomością, że w jednym z miast na północy Wielkopolski, prawie 200 km od ich domu, na nowych rodziców czekają trzy siostry. – Zadzwoniłam do Marcina z pytaniem „Co robimy?”, a on na to „Jedziemy po nie!”.
Po stracie dzieci bali się kolejnej ciąży i zdecydowali się na adopcję. Ukończyli potrzebny kurs i czekali. – Określiliśmy, że przyjmiemy jedno, góra dwoje dzieci do 5. roku życia. I nie mogliśmy się doczekać telefonu. Czas płynął i czuliśmy już zniecierpliwienie. Koniecznie chcieliśmy zostać rodzicami. I wtedy znajomi, którzy są rodziną zastępczą, podpowiedzieli nam, byśmy poszli w ich ślady. Znacznie więcej jest bowiem dzieci z nieuregulowaną sytuacją prawną, przez co nie kwalifikują się do adopcji. Zaczęliśmy więc kolejny kurs. Jeszcze nie zdążył się zakończyć, a już wiedzieliśmy, że dziewczynki wkrótce będą z nami – opowiada Ania.
Jak przyznają, początki były trudne. – Przez dziesięć lat po ślubie żyliśmy tylko we dwoje. Kiedy pojawia się w rodzinie dziecko, świat przewraca się do góry nogami. a co dopiero kiedy przychodzi trójka i to z problemami – zauważają. Dziewczynki trafiły do nowej rodziny dosłownie z jedną reklamówką rzeczy. Marcin zabrał więc od razu najstarszą, 8-letnią wówczas Klaudię na zakupy. Doskonale wiedziała, co potrzebne jest każdej z sióstr. – Kiedy mieliśmy już wyjść ze sklepu, zobaczyła stoisko z kwiatami. Zapytała: „Wujek, kupimy cioci kwiaty?”. Do dzisiaj ze wzruszeniem wspominamy tę sytuację, tym bardziej że przez całą drogę płakała za biologiczną mamą – dopowiada Marcin.
Z czasem rodzina nauczyła się swojego nowego rytmu, mimo że w pierwszym roku dziewczynki sporo jeszcze chorowały. Po dwóch latach okazało się jednak, że ich biologiczna mama znowu jest w ciąży. – Ala trafiła do nas, mając półtora roczku. Dużo nas kosztowała ta decyzja, ale uznaliśmy, że powinna być z siostrami. Niestety mama dziewczynek jest bardzo pogubiona. Jej partner również nie sprostał rodzicielstwu. Przez te kilka lat, kiedy dziewczynki były pod ich opieką, działo się źle. Mimo to nie zabraniamy biologicznym rodzicom kontaktu z ich dziećmi. Szkoda, że nie korzystają z tego prawa… Mimo wszystko postanowiliśmy im pomóc. Kiedy niedawno urodziła im się kolejna córeczka, wysłaliśmy dla niej całą wyprawkę po Zuzi.
 
Mama na wiele sposobów
Trzy lata temu zdarzył się bowiem, można powiedzieć, cud. – Pogodziłam się już z tym, że nie urodzę zdrowego dziecka, ale gdzieś tam we mnie tliła się jeszcze nadzieja. Zuzka pojawiła się nieoczekiwanie. Przyszła na świat zupełnie zdrowa, po ciąży bez żadnych komplikacji. Moja radość była jednak przytłumiona. Jeszcze w ciąży cały czas czułam wielki strach. Kiedy się urodziła, wciąż sprawdzałam, czy oddycha. Pierwsze miesiące były bardzo trudne, wracały wspomnienia. Nie do końca potrafiłam cieszyć się z macierzyństwa. I wtedy przyjaciółka podsunęła mi myśl: „Ania, zacznij pisać. Wyrzuć to wszystko z siebie!”.
Blog stał się dla Anny, polonistki z wykształcenia, formą terapii. – W końcu mogłam podzielić się z innymi tym, co przeżyłam. Pierwszy wpis mówi o odejściu Pawełka. O tym, jak dziękuję mojej mamie za to, że była wówczas przy mnie. Kiedy to pisałam, ryczałam jak bóbr – wyznaje. Przez pierwszy miesiąc Anna stworzyła 14 wpisów. – Musiałam wyrzucić z siebie wszystko, co we mnie siedziało. Ale miałam też wątpliwości, czy prowadzenie bloga to dobra droga. Ktoś mi jednak powiedział, że mam iść za głosem serca, którym otulam dziewczynki. I tak go nazwałam „Sercem otulone” – wyjaśnia.
Wkrótce odezwała się do Anny pierwsza mama, potem kolejne. Dziś blog Anny Gbiorczyk-Wojciechowskiej czyta już – mniej czy bardziej regularnie – około 6 tys. osób. – Czasami piszę w ciągu dnia w hałasie i rozgardiaszu, wtedy powstają lżejsze teksty. Te trudniejsze piszę, kiedy dzieci już śpią. Zależy mi na tym, żeby mój blog niósł przesłanie, iż mimo przeciwności losu nie wolno się poddawać i zawsze trzeba walczyć do końca. Że można być mamą na wiele sposobów. Staram się bowiem zachęcać innych do rodzicielstwa zastępczego i adopcji. Piszę również z myślą o mężach, którzy dzielnie nam pomagają i razem z nami znoszą trudy rodzicielstwa.
 
List, który może pomóc
Blog „Sercem otulone” nie tylko Annie pomógł uporać się z przeszłością. Zgłaszają się do niej mamy, które proszą, aby opisała ich historie. Także w komentarzach pod tekstami widać, jak ważna jest dla mam, które straciły dziecko możliwość podzielenia się swoimi przeżyciami. Przecież nikt tak dobrze ich nie zrozumie, jak inna kobieta, która doświadczyła podobnej tragedii. – Temat śmierci jest dla wielu osób po prostu trudny. Mało kto umie o niej rozmawiać. Niedawno zwróciła się do mnie znajoma, która straciła tatę. Widziałam, jak trudno jej sobie z tym poradzić, więc zaproponowałam, aby napisała do niego list. Zgodziła się opublikować go na moim blogu. Przyznała, że bardzo jej to pomogło poradzić sobie z emocjami i poukładać różne sprawy. Pamiętam, jak sama po śmierci naszych dzieci pytałam Boga: „Jak mogłeś do tego dopuścić?! Czemu mnie tym wszystkim obciążasz?”. Dosyć długo byłam zresztą z Nim pokłócona. Co więcej, obrażona na wszystkich. Dopiero obecność dziewczynek i ich miłość pozwoliła mi spojrzeć na to inaczej. Powiedziałam do siebie: „Ania, ogarnij się! To nie jest niczyja wina”. W pewnym momencie poczułam też, że potrzebuję wyciszenia i modlitwy. Po latach poszłam więc do kościoła, żeby porozmawiać sam na sam z Bogiem – wyznaje.
Teraz już zupełnie inaczej postrzega przyszłość. Jakie mają z mężem marzenia? Marcin przygotowuje na poddaszu ich domu pokoje dla dziewczynek, żeby każda miała swój. Do lata chciałby zdążyć. A Ania marzy o wydaniu książki z historią jej i innych „aniołkowych” mam, które straciły swoje dzieci. I o założeniu przy parafii grupy, która będzie mogła dawać takim kobietom wsparcie. – A kiedy dziewczynki będą już dorosłe i pójdą w świat, może starczy nam sił, żeby wziąć kolejne dzieci do siebie i znowu być rodziną zastępczą…
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki