Ania miała 22, a Darek 25 lat, gdy poznali się dzięki swoim rodzinom. Po raz pierwszy spotkali się w lutym 1988 r., a na dziesiątym z kolei spotkaniu w marcu rozmawiali już z księdzem na plebanii o terminie ślubu. Darek od zawsze marzył o żonie Annie, która będzie niskiego wzrostu. A Ania modliła się o to, aby od pierwszego spotkania była pewna, że to ten. Modlitwy obojga zostały wysłuchane. Pobrali się w lipcu 1988 r. Pierwszy syn Rafał urodził się rok po ślubie, a młodszy Łukasz po dwóch latach.
Gdy Ania zaszła w trzecią ciążę, miała 41 lat. Znajomy, wierzący lekarz ginekolog od razu zalecił badania prenatalne ze względu na jej wiek – po to, by w razie poważniejszego schorzenia można było pomóc już we wczesnym stadium rozwoju dziecka. Pierwsze badanie wykazało, że dziecko rośnie zbyt wolno. Podejrzewano, że to zespół Downa. Kolejne badania rozwiały wątpliwości: dziecko chorowało na zespół Patau. Diagnoza nie pozostawiała nadziei na jakąkolwiek terapię. Wady wzroku, serca, nerek, rozszczep kręgosłupa, głuchota, nierozwinięte kości czaszki – to tylko kilka objawów, o których poinformowali lekarze. Ania dowiedziała się, że 70 proc. takich dzieci umiera w ciągu pierwszych sześciu miesięcy od narodzin. Kolejne 10 proc. odchodzi w pierwszym roku życia. – Lekarze namawiali nas na dokonanie aborcji. To było straszne, bo podawali nam już gotowe recepty, np. żeby powiedzieć rodzinie, że to było poronienie. Wróciliśmy z mężem do domu i porozmawialiśmy z synami. Obaj zadeklarowali swoją pomoc przy opiece nad Wiktorią – wspomina Ania. Lekarz, który prowadził ciąże Ani poradził jej, aby położyła się spokojnie w domu i zapytała „Górę” co ma robić. Zaznaczył jednak, że on aborcji się nie podejmie. – Zrobiłam dokładnie tak, jak poradził mi lekarz. Położyłam się w domu, zamknęłam oczy i mimo że byłam dopiero w 14. tygodniu ciąży, poczułam jakby dziecko miało 7 miesięcy i kopało mnie w brzuch. To było dla mnie potwierdzenie, że Wiktoria ma się urodzić – dodaje Ania. Tego samego dnia Ania zadzwoniła do znajomego księdza, który upewnił ich w decyzji i towarzyszył duchowo podczas ciąży.
Charakterek
Gdy Ania trafiła na oddział położniczy, w drzwiach przywitała ją młoda lekarka, stwierdzając: „Jak pani mogła urodzić takie dziecko!”. Na szczęście pozostały personel był bardzo pomocny. Dziewczynka urodziła się w terminie w stanie ciężkim. Otrzymała tylko 3 punkty w skali Apgar. Okazało się jednak, że nie ma ani wady serca, ani wady nerek. Na jej główce była za to blizna jakby „Ktoś” zszył jej główkę w brzuchu. Dziewczynka miała rozszczep podniebienia, nie widziała i nie słyszała. Cierpiała także na padaczkę lekooporną. Pierwsze cztery miesiące życia spędziła w szpitalu. Potem wracała tam mniej więcej dwa razy w roku, głównie z powodu zapalenia płuc. – Od urodzenia Wiktoria była bardzo pogodnym dzieckiem i już po kilku miesiącach wiedzieliśmy, że ma zdecydowany charakter! Zaczęliśmy mówić na nią „księżniczka”, bo uwielbiała, jak się nią zajmowaliśmy. Nie dało się jej nie kochać – dodaje się Ania.
Wiktoria intuicyjnie rozpoznawała każdego członka rodziny i przy każdym zachowywała się zupełnie inaczej. Uwielbiała, gdy tata brał ją na ręce i podrzucał do góry. Na Rafała zawsze reagowała śmiechem, a Łukasza od razu przytulała. Braciom, którzy byli w niej zakochani, pozwalała się czesać i kąpać. Gdy zaczynała delikatnie kwilić, było oczywiste, że czeka na przytulenie mamy. – Mówiliśmy do niej jak do normalnego dziecka. Wszystko cierpliwie jej tłumaczyliśmy – dodaje Ania. Gdy ktoś wchodził do domu, od razu musiał się z nią przywitać. Jeżeli tego nie zrobił, Wiktoria obracała się w łóżeczku plecami i leżała w tej pozycji obrażona przez dłuższy czas. Nie dała się ani przytulić, ani pocałować. Dziewczynka miała też swoją ulubioną lekarkę i księdza, którym pozwalała się zbadać i pobłogosławić. Gdy leżała w szpitalu z kolejnym zapaleniem płuc, lekarze dawali jej nikłe szanse na przeżycie. Po błogosławieństwie szpitalnego kapelana nagle odzyskała siły, do tego stopnia, że lekarze myśleli, że popsuła się aparatura.
W nocy łóżeczko Wiktorii stało przy wersalce rodziców, aby w razie ataku padaczkowego Ania mogła szybko zareagować. Dziewczynka mało spała w nocy, bo nie lubiła ciszy. Wolała gdy w ciągu dnia grała muzyka i coś się wokół niej działo. Z niecierpliwością czekała na kąpiele, czesanie i zaplatanie warkoczy. Ania nauczyła się drzemać razem z nią. Najtrudniejsze momenty były związane z napadami padaczkowymi. To były jedyne chwile, w których dziewczynka dawała znać, że odczuwa ból. Czasami trzeba było podać Wiktorii tlen, a czasami po prostu ją przytrzymać. Dziewczynka miała problem z przełykaniem i kilka lat była karmiona przez tzw. PEG-a (rurkę prowadzącą bezpośrednio do żołądka). Nigdy jednak nie odmawiała przełknięcia coca-coli, którą uwielbiała, a którą podawano jej łyżeczką.
Wiktoria uwielbiała wychodzić z domu. – Zabieraliśmy ją na wakacje i na różne imprezy rodzinne. Większość naszej rodziny bardzo ją kochała – dodaje Ania. Na pytanie, skąd brała siły do opieki nad córką, odpowiada bez wahania: – Z „Góry”. Wiem, że po ludzku często powinnam być bardzo zmęczona, ale tak nie było. Wiele razy czułam, że Bóg daje mi dodatkowe siły.
Gdy rodzice prowadzili własną restaurację, Wiktoria często towarzyszyła im w pracy. – Pewnego dnie mieliśmy kontrolę z Sanepidu, a Wikula była w naszym biurze i jak to ona – mówiła coś po swojemu, mrucząc. Przechodząc obok drzwi pani kontrolerka zapytała przerażona czy trzymamy w restauracji kota. A my, że tak i otworzyliśmy drzwi. Widok Wikuli tak ją rozczulił i rozbawił, że zakończyła kontrolę – wspomina Darek.
Pożegnanie
– Od momentu diagnozy oswajaliśmy się z myślą, że Wiktoria może odejść w każdej chwili. Jedyne czego się bałam, to że będę musiała kiedyś zdecydować, aby odłączyć ją od respiratora. Bóg jednak oszczędził mi tej decyzji – wspomina Ania. Wiktoria zmarła 21 lutego 2015 r., pięć dni przed swoimi ósmymi urodzinami. Był przy niej młodszy brat. Dziewczynka dostała bezdechu i spokojnie usnęła. – Wiktoria wniosła do naszego domu dużo miłości. Scaliła nas jako rodzinę. Wiemy, że możemy na siebie liczyć, mamy bardzo bliskie relacje – dodaje Ania.
Po śmierci Wiktorii Ania chciała pojechać na rekolekcje ignacjańskie. Zamiast nich w internecie znalazła szkołę ignacjańską, gdzie prowadzono kurs na opiekuna medycznego. Po kursie kilka lat pracowała w domu opieki, a dziś towarzyszy ludziom na szpitalnym oddziale intensywnej terapii. Myje ich, karmi, ale przede wszystkim rozmawia. Na oddziale pacjenci witają ją z entuzjazmem. – Po prostu lubię rozmawiać z ludźmi. A ci chorzy, starsi i niepełnosprawni właśnie tego potrzebują najbardziej. To trudna i niedoceniana, ale piękna praca. Nauczyła mnie tego moja córeczka. Po jej śmierci nie czuję pustki, bo mam silne przekonanie, że ona ciągle jest z nami. Mówię do niej codziennie i proszę ją o pomoc. Rok temu młodszy syn miał wypadek. W Katowicach na pasach potrąciło go auto. Gdy upadał na jezdnię, zdążył tylko zawołać „Wiktoria, ratuj!”. I wyszedł z tego bez szwanku. Wiktoria ma chody w niebie i wiem, że była darem od Boga. Nigdy nie żałowałam tych ośmiu lat, kiedy była z nami – dodaje ze wzruszeniem Ania.