Małżeństwo w średnim wieku jedzie tramwajem z czwórką dzieci. Dwoje młodszych śpi w podwójnym wózku, starsze stoją, trzymając się za ręce. W pewnym momencie ciszę panującą w tramwaju przerywa głos niemłodej już kobiety: „Po co narobiliście tyle dzieci? 500 plus się zachciało? Dwa tysiące za nic dostajecie?”. Historia niestety jest prawdziwa. Znaczącym jej szczegółem jest fakt, że rodziców z dziećmi nie łączą więzi krwi, a dom, który stworzyli, nosi nazwę pogotowia rodzinnego. Wszystkie dzieci zostały odebrane swoim rodzicom biologicznym. Każde z nich ma na koncie traumatyczną historię, której niejeden dorosły mógłby nie udźwignąć. Pod koniec 2018 r. w Polsce w pieczy zastępczej przebywało 71,8 tys. dzieci pozbawionych całkowicie lub częściowo opieki rodziny naturalnej. Funkcję rodziny zastępczej pełniło 20 413 małżeństw i 16 678 osób samotnych.
Dwadzieścia pięć żyć
Trudno nam było umówić się na wywiad. Przy dziewiątce dzieci i przeróżnych codziennych obowiązkach ciężko znaleźć czas na dodatkowe aktywności. Po wielu próbach ustalenia wspólnego terminu w końcu się spotykam. Na pierwszy rzut oka nic nie zdradza, że są niestandardowi. Poznaję wszystkich: Olę, Alę, Kaję, Michała, Bartka, Rysia, Kajtka, Adę. To dla nich Renata z Markiem stworzyli placówkę opiekuńczo-wychowawczą typu rodzinnego. Jest jeszcze Julka, którą parę lat temu adoptowali. Renata zawsze chciała mieć dużo dzieci. Kiedy się pobierali, tak właśnie wyobrażali sobie swoją rodzinę. Niestety, okazało się, że z przyczyn biologicznych nie będę mieć dzieci. Nie załamali się. Postanowili znaleźć inną ścieżkę do upragnionego celu. – Nie oznaczało to dla nas, że nie będziemy mieć dzieci w ogóle. Nie było takiego momentu, w którym rozpaczaliśmy. Szybko zaczęliśmy interesować się procedurami pieczy zastępczej. Wiedzieliśmy, że jest dużo dzieci potrzebujących, a forma opieki, jaka nam była najbliższa, to rodzinny dom dziecka – opowiada Renata. Od 2004 r. dom jest pełen. W ciągu tych lat byli rodzicami dla dwudziestki piątki dzieci. Ostatni raz nowe wprowadziły się w sierpniu. – Niedawno, podczas urlopu, sporo myślałam o relacjach z wszystkimi naszymi dziećmi. Ludzie często nas o to pytają. Nie ukrywam, jest to dla nas trudne. Nasza dziewiątka jest bardzo wymagająca, dlatego lepszy kontakt mamy z tymi, którzy sami go szukają. Co nie zmienia faktu, że całą naszą dwudziestkę piątkę nosimy w sercach i wszyscy są dla nas ważni – przekonuje Renata.
Mama dyrektorka
Parę lat temu odbierali 3-letnią Laurę ze szpitala. Decyzją sądu została skierowana do ich rodziny. Kiedy Marek wziął ją na ręce, ta bez chwili zastanowienia wykrzyknęła: tata! I tak już zostało. Jakiś czas temu dziewczynka trafiła do adopcji. W ich domu to dzieci same decydują, czy chcą się zwracać do nich mamo i tato, czy ciociu i wujku. Nie zmienia to faktu, że Renata z Mariuszem czują się rodzicami. – Nie można dziecku mieszać w głowie albo od niego wymagać, żeby mówiło mi „mamo”. Dzieci doskonale same sobie regulują tę kwestię. Każde ma inną historię życia, inne doświadczenia traumatyczne na koncie. Forma, w jakiej do nas się zwracają, naprawdę jest mało istotna. Najważniejsza jest relacja – przekonuje Renata. A relacje budują w codzienności. – Najlepiej rozmawia się w kuchni, jednak nie podczas jedzenia, ale w trakcie przygotowania posiłków. Wtedy dzieci są najbardziej spontaniczne. U nas w domu nawet 3-latek dostaje deskę do krojenia i nóż z prawdziwego zdarzenia. Na razie jeszcze nikt sobie palców nie poucinał – śmieje się Renata. Codzienność przynosi wiele wyzwań: od prozaicznych jak to, kto ma posprzątać, po poważne problemy wychowawcze wynikające z przeszłości dzieci. – Było kilka momentów, w których pomyślałam, że to wszystko bez sensu, że dłużej nie dam rady. Właściwie to kryzys dopada mnie z trzy razy w roku, choć trudno to policzyć. Nie jestem człowiekiem, który łatwo się poddaje, zawsze szukam rozwiązań. Najtrudniej jednak jest wtedy, kiedy problemy się nałożą. Z jedną troską można pójść na spacer, poczytać książkę, zdystansować się choć na moment. Dla mnie najboleśniejsze są chwile, w których widzę opór ze strony dziecka. Czuję, że wkładamy całą naszą energię w to, żeby było mu dobrze, a niestety czasem spotkamy się z odrzuceniem. Powtarzam sobie, że nie może nas to zbyt osobiście dotykać. Często trafiają do nas dzieci, których historia życia jest naprawdę przerażająca – mówi Renata.
O tym, że nie są rodzicami biologicznymi przypominają sobie tylko w urzędach. Na co dzień w ogóle nie czują, że bycie z dziećmi w domu to ich praca zawodowa, mimo że oboje pracują w domu na etacie. – Jak wchodzę gdzieś do urzędu załatwiać formalności i mówią do mnie „pani dyrektor”, to często zastanawiam się, czy to do mnie – śmieje się Renata. – Nie ma czegoś takiego jak nasze życie prywatne i zawodowe. Wszystkie nasze dzieci to nasze życie – przyznaje.
Rodzina na sygnale
Od początku robią dziecku zdjęcia, aby uchronić je przed wrażeniem pojawienia się na tym świecie nagle i znikąd. Zostawiają bransoletkę ze szpitala, pierwsze ciuszki, buciki, wszystko co po latach może stanowić namiastkę korzeni. Julia pisze list do rodziców w imieniu dziecka, opowiadając im o sobie. Wszystko razem pakuje do kartonika i daje w prezencie rodzicom adopcyjnym, którzy odbierają od nich dzieci. Od czterech lat w ten sposób pożegnali czternastkę dzieci. Julia z Maćkiem prowadzą pogotowie rodzinne w jednym z dużych polskich miast. Parę lat temu obejrzeli w lokalnej telewizji program o rodzinach zastępczych. Byli wtedy obydwoje na kierowniczych stanowiskach. Najpierw coś pękło w Julii. Jak kropla, która drąży skałę, wracało do niej pytanie: a może my? Podpytywała 12-letniego wówczas syna Arka i męża. Maciej przyznaje, że od dawna czuł, że chce w swoim życiu czegoś więcej. – Cały czas chodziła mi po głowie myśl, że nie chcę być tylko menedżerem. Przede wszystkim chcę być człowiekiem – wyznaje. Zapisali się na kurs. Wahali się między rodziną zastępczą a pogotowiem rodzinnym. Po sugestiach syna zdecydowali się na to drugie. Pierwsze dziecko, które pojawiło się u nich, adoptowali. Kubę do domu dziecka odprowadziła biologiczna matka. Stamtąd od razu trafił do Julki i Maćka. Chłopczyk przez półtora roku budził się z krzykiem w nocy, nie przytulał się, nie uśmiechał, miał paniczny lęk przed mężczyznami. Tak naprawdę nie wiedzą, co przeżył, mogą się tylko domyślać. Julia bardzo szybko chciała adoptować Kubę, bała się jednak reakcji reszty rodziny. Z inicjatywą wyszedł Arek. Wszyscy byli zgodni, mimo że ośrodek adopcyjny nie zaleca adopcji dzieci w ramach pogotowia rodzinnego. Urzędników również udało się przekonać.
Więź biologiczna nic nie oznacza
Kolejne dzieci trafiały do nich na czas określony. Każde z nich zostawiło w rodzinie swój ślad. Moment przyjścia nowego dziecka jest zawsze dużym wyzwaniem dla całej rodziny, trzeba się przeorganizować na nowo. – Pamiętam Basię, która trafiła do nas wieczorem. Rano musieliśmy wołać psychologa, bo baliśmy się, że zrobi krzywdę innym dzieciom. Potrzeba było bardzo dużo naszej cierpliwości, aby dziewczynka odnalazła się w nowej rzeczywistości – wspomina Julia. Często trafiają do nich dzieci chore. – Była u nas niewidoma Ala, która wymagała specjalistycznej pomocy lekarskiej. Był Krzyś, którego podejrzewaliśmy o autyzm, Alek, którego matka biologiczna prawie zagłodziła i wiele innych dzieci z różnymi problemami zdrowotnymi – wymienia Maciej. Większość dzieci, które trafiają do nich, ma FAS, czyli alkoholowy zespół płodowy w wyniku spożywania przez matkę alkoholu w ciąży i w okresie okołoporodowym. Zgodnie przyznają, że to alkohol jest najczęstszą przyczyną odbierania rodzicom dzieci. Czasem są to choroby psychiczne albo problemy socjalne, ale te drugie i tak wynikają zazwyczaj z nadużywania alkoholu. – Być może mama któregoś z tych dzieci nie piła w ciąży, ale pewności nie mamy. FAS daje charakterystyczne cechy w wyglądzie: małe, szeroko rozstawione oczy, krótki zadarty nos, prawie nieobecna rynienka pod nosem, twarz sprawia wrażenie płaskiej. Bardzo często w dokumentach dziecka napisane jest, że mama była pijana podczas porodu. Zdarzają się też niemowlęta z promilami we krwi – wyjaśnia Maciej.
Kontakt z rodzicami biologicznymi nie jest dla nich łatwy. Wiedzą, że piecza zastępcza w swoim założeniu dąży do tego, aby dziecko wróciło do rodziny biologicznej. Oni jednak widzą wszystko z innej perspektywy. Dla nich najważniejsze jest dobro dziecka. Uważają, że nie można w nieskończoność dawać szansy rodzicom biologicznym, tym samym zmniejszając prawdopodobieństwo adopcji. – Rodzice biologiczni bardzo często w ogóle nie interesują się dzieckiem. Nie ma z nimi kontaktu. Pamiętam, jak mieszkająca u nas Ola trafiła na OIOM. Stwierdziłam, że muszę zawiadomić matkę, żeby się z nią pożegnała. Choć trudno w to uwierzyć, kobieta do szpitala nie przyszła – wspomina Julia. Zdarzają się też nieszczęśliwe pomyłki w odbiorze dzieci rodzicom. Takie sytuacje jednak można policzyć na palcach jednej ręki: – Asia trafiła do nas z interwencji. Została odebrana chorej psychicznie mamie, odwiezionej do szpitala psychiatrycznego. Rodzice byli w separacji. Będąca na miejscu policja nie mogła dodzwonić się do ojca dziecka. Ojciec odnalazł się szybko, jednak było już za późno. Dziecko wpadło w system. Przez kilka miesięcy mężczyzna musiał udowadniać, że jest dobrym ojcem. Odzyskał dziecko – opowiadają.
W pogotowiu dziecko może przebywać do 18 miesięcy. W praktyce wygląda to różnie, bywa że niektóre dzieci są nawet dwa lata. Problemem jest opieszałość sądów i blokowanie postępu w regulacjach prawnych przez rodziców biologicznych dzieci.
Całą dobę w pracy
Życie rodzinne Julii i Macieja to nie tylko oczekiwanie na zmiany statusu prawnego dzieci, na decyzje sądu, na pojawienie się rodziców adopcyjnych. Na co dzień żyją jak każda rodzina z małymi dziećmi. Julka zostaje z maluchami w domu, a Maciej pracuje zawodowo. – To jest praca 24 godziny na dobę: przewijanie, karmienie i tak w kółko. Teraz mieszka z nami czwórka dzieci w wieku od 9 miesięcy do 4 lat. Jest jeszcze 4-letni Kuba, nasz syn adopcyjny, i 16-letni Arek – nasz syn biologiczny. Jak mąż przychodzi z pracy, cała ekipa obskakuje go i z radości nie mogą wstać z dywanu – śmieje się Julia. Choć czasem w życiu Julii i Macieja bywa bardzo trudno, pojawiają się łzy i kryzysy, to są przekonani, że to, co robią, ma sens. – Największą satysfakcję czuję, gdy słyszę od specjalistów, że to dziecko nie będzie już normalnie funkcjonować. Mija rok w naszym domu, a dziecko zaczyna zachowywać się tak jakby wzrastało w normalnej rodzinie. Żadne z naszych dzieci, wychodząc od nas do adopcji, nie miało oznak choroby sierocej. Wszystkie nauczyły się śmiać i przytulać, choć na początku naszej wspólnej drogi wcale nie było to dla nich takie oczywiste – wyznają wspólnie.
W Polsce ciągle brakuje osób, które chciałyby podjąć się pełnienia pieczy zastępczej. Oznacza to, że przybywa dzieci, które będą wzrastać, nie wiedząc, jak to jest, kiedy wraca się ze szkoły i ktoś na ciebie czeka, troszczy się o ciebie, zależy mu na tobie. Problem niewątpliwe jest złożony. Przyczyną jest słabość systemu, społeczny problem niewydolności rodziców biologicznych, a także lęk całego społeczeństwa wynikający z niewiedzy. Wszyscy moi rozmówcy zgodnie przyznają, że zadanie którego się podjęli, nierzadko przekracza ich możliwości. Jednak świadomość, że chociaż dla kilkorga dzieci mogli zbudować kawałek bezpiecznego świata, jest rekompensatą za wszystkie trudy.