Dochodzę do piętrowego domku ze skośnym dachem. Na metalowej furtce wisi tabliczka z napisem: Pogotowie Rodzinne „Dom pod Dobrym Aniołem”. Przez ogromne okno przy drzwiach wejściowych uśmiecha się chłopczyk, tak na oko dwuletni. Za chwilę zobaczę, jak w pokoju pełnym zabawek bawi się z niewiele starszą od siebie dziewczynką. Najpierw jednak szukam na korytarzu wolnego wieszaka. Większość zajmują dziecięce kombinezony i kurtki w różnych rozmiarach. Nad nimi karteczki z imionami: Daniel, Natasza, Marzenka, Rita, Salima, Dorota, Karolina. „Spora musi być ta gromadka maluchów”, myślę sobie. – U was jak w przedszkolu – wyrywa mi się w stronę Beaty, która wita mnie w progu. – Rzeczywiście, tylko 24 godziny na dobę – odpowiada z uśmiechem. Kiedy przechodzimy dalej, dostrzegam złożone wózki: czteroosobowy i dwa podwójne.
Chwilę później pijemy z Beatą i jej mężem Adamem kawę. Na drugim końcu stołu, w leżaczku, spokojnie śpi pięciomiesięczna Nataszka. Spoglądam na wiszącą tuż obok galerię dziecięcych zdjęć. Nie sposób ich zliczyć. – Czterdzieści osiem – Beata jakby czytała w moich myślach. – Jeszcze nie oprawiliśmy zdjęć ostatniej dwójki, no i nie ma tam zdjęć siódemki, która mieszka teraz z nami. A za kilka dni dostaniemy kolejną dziewczynkę. Jest wcześniakiem. Po urodzeniu została w szpitalu, żeby przybrać na wadze – opowiada. W sumie w pogotowiu rodzinnym prowadzonym od 8 lat przez Beatę i Adama Rejmentów mieszkało 55 dzieci. Niektóre tylko kilka tygodni, inne nawet trzy lata. – Nie chcemy brać życia tylko dla siebie. Naszą miłość chcemy dawać też innym. Za św. Franciszkiem, tym najmniejszym – tłumaczy Adam.
Mama i tata „na chwilę”
W „Domu pod Dobrym Aniołem” na dzieci czeka osiem miejsc i jedno w razie nagłego wypadku. W Poznaniu, gdzie jesteśmy, działa takich pogotowi rodzinnych sześć. – To zdecydowanie za mało, tym bardziej że od jakiegoś czasu dzieci poniżej trzeciego roku życia nie mogą przebywać w domu dziecka, chyba że mają liczne rodzeństwo. Wszystkie maluchy trafiają do takich domów jak nasz. Kiedy są z nimi na co dzień mama i tata, nawet jeśli tymczasowi, zupełnie inaczej się rozwijają – wyjaśnia Adam.
Dzieci, które do nich trafiają, mają bardzo różne historie. Niektóre doświadczyły maltretowania, inne były wykorzystywane seksualnie. W jeszcze innych przypadkach rodzice po prostu nie radzili sobie ze swoimi problemami. Dopadł ich kryzys i nie byli w stanie opiekować się swoimi pociechami. – Ta sytuacja może mieć jednak szczęśliwy finał. Mieliśmy kilka udanych powrotów dzieci do własnego domu po tym, jak rodzice zdecydowali się na terapię – wspomina Beata. Nie udało się to w przypadku rodzeństwa, które mieszka w tej chwili w domu Rejmentów. – Dorotka i Karolinka trafiły do nas po raz pierwszy trzy lata temu. Po dwóch latach rodzice je odzyskali, ale niestety, kilka miesięcy temu przywieziono je do nas ponownie i to z ich młodszym bratem. Teraz przygotowujemy całą trójkę do zamieszkania w rodzinie zastępczej, w której będą mogli być do 18. roku życia – tłumaczą małżonkowie.
Spora część dzieci, którymi się opiekowali, to noworodki porzucone w szpitalu (w poznańskich szpitalach rocznie zostawianych jest ich około 40). Jedno z nich to 4-miesięczna Rita, najmłodsza wśród domowników. Smacznie śpi w kołysce stojącej w pokoju pełniącym funkcję biura, tuż obok kuchni. Panuje tam większy spokój. Dziewczynka urodziła się w 22. tygodniu ciąży, ale ma ogromne szanse na dobry rozwój. – Jej mama jest bezdomna, a tata przebywa w areszcie. Ma zresztą czworo dzieci, każde z inną kobietą. Dla jednego z nich rodziną zastępczą zostali dziadkowie, teraz starają się o to, aby dołączyła do nich Rita. Najdalej za rok powinno się to udać – mówi Beata.
Jako wcześniak z 25. tygodnia zamieszkała w „Domu pod Dobrym Aniołem” 2,5-roczna Salima, Turczynka. – To nasz uchodźca, którego przygarnęliśmy – śmieje się Adam. – Jej mama jest muzułmanką i przebywa w Polsce nielegalnie. Kiedy więc jako osoba nieubezpieczona urodziła ją w szpitalu, nie była w stanie za to zapłacić i uciekła ze strachu przed długami. Czasami odwiedza córkę, ale nie stara się mieć z nią bliskiego kontaktu. Salima często choruje, wymaga też rehabilitacji ruchowej.
Dzieci z życiowym bagażem
Najstarsze z dzieci, jakie trafiło do Rejmentów, miało 10 lat. – Ta dziewczynka po tym, jak jej rodzice wylądowali w więzieniu, spędziła u nas osiem miesięcy, zanim trafiła do rodziny zastępczej. To był dla nas kubeł zimnej wody, prawdziwe oczyszczenie intencji, dla których prowadzimy pogotowie. Przyniosła ze sobą bagaż swoich problemów i odreagowywała u nas to, co sama przeszła w życiu. Ile nocy przepłakaliśmy, żeby sobie z tym poradzić... – wspomina Adam.
Zdecydowanie z drugiego bieguna są emocje, jakie przeżywają, kiedy do ich domu przychodzą rodzice adopcyjni i z błyskiem w oku patrzą na dziecko. – Na szczęście zdarzają się miłości od pierwszego wejrzenia. Najczęściej jednak ludzie oczekują, że adoptowane dziecko będzie śliczne, zdrowe i nie z rodziny patologicznej. Tymczasem śliczne to kwestia gustu, zdrowe są niektóre, a z rodzin dysfunkcyjnych są wszystkie. Serce się więc raduje, kiedy widzimy, że maluch trafia do domu mogącego dać mu miłość i stabilizację – przyznaje Beata, dodając, że zanim dziecko zamieszka w nim na stałe, tworzy się tzw. pomosty emocjonalne. Nowi rodzice odwiedzają je, zabierają na weekendy, jednym słowem, dziecko przez pewien czas żyje na dwa domy.
Niektóre pogotowia rodzinne mają swoją specjalizację. W przypadku Rejmentów jest to opieka nad dziećmi z alkoholowym zespołem płodowym (ang. fetal alcohol syndrome – FAS). „Pomogła” im w tym ich córka – Nicola. To jej historia sprawiła, że Beata została edukatorem FAS. Nicola zamieszkała w „Domu pod Dobrym Aniołem” latem 2009 r., kiedy miała dziesięć miesięcy. – Urodziła się w skłocie dla bezdomnych. Pojono ją tam zimą alkoholem, żeby nie zamarzła. Policja zabrała ją z ulicy. Stało tam czterech panów i piło tanie wino, jeden z nich trzymał dziecko na ręku. Jak napisali policjanci w notatce służbowej, „panowie po głębszym zastanowieniu ustalili, że to nie jest ich dziecko, tylko kolegi, który poszedł kołować kasę na kolejne wino”. Krótko po jej przyjęciu pojechaliśmy na warsztaty poświęcone FAS, na który cierpi. Przez to, że jej mama piła w ciąży alkohol, Nicolka ma między innymi trudności z koncentracją, dysmorfię twarzy i małogłowie oraz zmianę martwiczą w płacie potylicznym. Postanowiliśmy jej nie tylko pomóc, ale także ją zaadoptować.
Sześć noworodków naraz
A jak to się stało, że dom Rejmentów został pogotowiem rodzinnym? Beata i Adam pobrali się w 2003 r. Rok później na świat przyszła Ala, a po kolejnych dwóch latach Wojtek. W 2008 r. oczekiwali na narodziny Małgosi. W trakcie ciąży okazało się, że maleństwo ma zespół Downa i inne wady rozwojowe. Niestety, odeszło, zanim dane mu się było narodzić. – To było dla nas bardzo trudne doświadczenie. Poczułam, że powinniśmy zaadoptować jakieś dziecko i prawie na siłę zaciągnęłam męża do ośrodka adopcyjnego. Tam powiedziano nam, że jako rodzice dwójki dzieci jesteśmy zrealizowani i nie mamy szans na adopcję. Ale zaproponowano, żebyśmy zgłosili się jako rodzina zastępcza. Tak zrobiliśmy, a krótko po tym pojechaliśmy na rekolekcje w milczeniu do Rychwałdu. Wróciliśmy z nich z przekonaniem, że podążamy dobrą drogą. Kiedy Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie wysłał nas na praktyki do pogotowia rodzinnego, odkryliśmy, że to coś dla nas. Ponieważ pracuję w ośrodku szkolno-wychowawczym dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej, rozsądniej było, żeby to Adam, który prowadził wtedy własną działalność w branży budowlanej, został „ojcem dyrektorem” naszego pogotowia – opowiada Beata.
Pierwsze dziecko, Pawełek, urodzony przez 15-letnią dziewczynę, trafił do nich w styczniu 2009 r. Nad drzwiami powiesili kupionego na wakacjach drewnianego anioła z napisem „Dom pod Dobrym Aniołem” i stwierdzili, że to dobra nazwa dla ich pogotowia. – Bez pomocy nieba trudno byłoby prowadzić takie dzieło. Mamy także błogosławieństwo Franciszka, powiesiliśmy je pomiędzy zdjęciami wszystkich naszych dzieci – zaznaczają małżonkowie, którzy od wielu lat należą do Domowego Kościoła, gałęzi rodzinnej Ruchu Światło-Życie, i do trzeciego zakonu franciszkańskiego. Przynajmniej raz w roku jeżdżą też ze wszystkimi dziećmi na rekolekcje.
O finanse na szczęście pomaga im się zatroszczyć państwo. Na częściowe pokrycie kosztów utrzymania dzieci otrzymują zasiłek, tysiąc złotych miesięcznie na każde, a teraz także pieniądze z programu „500 plus”. Adam, jako osoba prowadząca zawodową rodzinę zastępczą, dostaje także pensję. – Tego się nie da robić dla pieniędzy. To życie na odbezpieczonej petardzie: kiedyś mieliśmy naraz sześć noworodków, a kiedy indziej siedmioro dzieci od roku do trzech lat – przyznają.
Całe noce przesypiają tylko na urlopie. Biorą go raz w roku, w wakacje. Zostawiają dzieci u innej rodziny zastępczej i wyjeżdżają z Alą, Wojtkiem i Nicolą na dwa tygodnie. Wtedy mają czas tylko dla nich. W ciągu roku Ala chętnie pomaga w prowadzeniu pogotowia, jest bardzo odpowiedzialna. Przyprowadza na przykład dzieci ze szkoły. Wojtek za to najlepiej utrzymuje porządek. Na koniec dnia to on sprząta po wszystkich zabawki w bawialni. Rodzice zadbali, żeby na piętrze każde z nich miało swój pokój.
Dobre serca
Na górze domu znajduje się także sypialnia rodziców, w której stoją dwie kołyski i dwa łóżeczka. Małżonkowie przyznają, że ciągłe niewyspanie jest dla nich największą trudnością. – Kiedy jednak czujemy się już bardzo zmęczeni, Pan Bóg daje nam kolejne dziecko. W ten sposób kilka razy w roku doświadczamy Bożego Narodzenia – mówią z uśmiechem. Półtoraroczne maluchy śpią już w pokoju obok. Duży korytarz pełni funkcję bawialni dla starszych dzieci, a kiedy trzeba, zamienia się też w salę rehabilitacyjną, prawie każde dziecko wymaga bowiem rehabilitacji. Na szczęście Beata i Adam nie muszą na nią jeździć. Przychodzą do nich, w ramach koła naukowego, studentki fizjoterapii, które ukończyły licencjat i wykonują z dziećmi zalecone przez lekarza ćwiczenia. Rejmentowie mogą zresztą liczyć na życzliwość lekarzy różnych specjalności. – Szczególnie naszej pani doktor z ośrodka zdrowia dostarczamy naprawdę wielu wyzwań medycznych – stwierdzają. Życzliwości doświadczają zresztą od wielu różnych osób. – Zdarza się, że przychodzę do domu, a tu pod drzwiami stoją worki z dziecięcymi rzeczami. Ostatnio na przykład dostaliśmy od Polonii londyńskiej paletę pieluch – wymienia Beata.
Do Beaty i Adama zgłasza się też wielu wolontariuszy. Kiedy goszczę w ich domu, w bawialni spędzają czas z dziećmi Monika i Renata, studentki pedagogiki. Przychodzą raz w tygodniu na kilka godzin. – Tu jest zawsze tyle życia. Dzieci są bardzo energiczne i radosne. Przynajmniej już wiemy, co nas czeka za kilka lat w pracy – śmieją się dziewczyny.
W kuchni przy stole Aldona, na co dzień sekretarka w sądzie, odrabia lekcje z Dorotą. Wygrała z nowotworem i postanowiła w pewien sposób spłacić dług wdzięczności za odzyskane zdrowie. Wybrała wolontariat w pogotowiu rodzinnym, bo sama nie ma dzieci. – Przychodzę od kilku miesięcy raz w tygodniu. Kiedy wracam do domu, mimo zmęczenia, czuję radość, że pomogłam dziewczynkom czegoś się nauczyć – mówi.
Na stałe od dwóch lat Beata i Adam mogą liczyć na pomoc Natalii, która jest u nich zatrudniona jako tzw. osoba pomocowa. Ma pięcioro rodzeństwa, była też nianią, zna się więc świetnie na opiece nad dziećmi. Za sześć godzin dziennie jej pracy, od poniedziałku do piątku, płaci MOPR, Rejmentowie dopłacają jej za siódmą. Dbają bowiem, żeby mieć choć chwilę dla siebie. Adama pasjonują ikony, sam nauczył się je pisać i stara się regularnie wymykać na warsztaty im poświęcone. Codziennie wstaje o wpół do piątej, żeby mieć czas na modlitwę i wypicie kawy. Potem zaczyna szykować do szkoły Nicolę. O szóstej musi być gotowa, żeby zdążyć na autobus, który zawozi dzieci do ośrodka szkolno-wychowawczego. Wracając z przystanku do domu, Adam kupuje pieczywo, a potem w „Domu pod Dobrym Aniołem” zaczyna się już normalny dzień...