Pamiętają, jakby to było wczoraj. Zadzwonił telefon z ośrodka adopcyjnego. „Jest dziecko. Przyjmujecie?”. Nie spali całą noc. Ośrodek załatwił w sądzie wszystkie formalności, ale co z tego, skoro nie wiedzieli, co czeka ich w szpitalu? Co to za maleństwo? Czy będzie tęsknić za „prawdziwą” mamą i płakać? Jeść? A spać? – Pierwszym noworodkiem, którego przyjęliśmy, była Ola urodzona 3 lipca 2003 r. – sięga pamięcią pani Beata. – To prawda, że najbardziej pamięta się pierwsze dziecko, ale to nie znaczy, że tylko to tak trudno jest oddać.
Mają też w głowie zabawną scenkę. Rozmowa sąsiedzka:
– To co, syn z synową wyjechali i podrzucili wam dziecko?
– To nie jest ich dziecko.
– A czyje?
– Nasze. Nasze, ale na chwilę.
Wiedzieli to od zawsze
Państwo Beata i Antoni Dzierżanowscy z Opola już w narzeczeństwie wiedzieli, że nie potrafią funkcjonować bez dzieci. „Jeśli coś pójdzie nie tak, to adoptujemy” – dywagowali, choć nie było biologiczno-zdrowotnych podstaw, by sądzić, że pojawią się prokreacyjne problemy.
I faktycznie, wszystko ułożyło się po ich myśli. Pobrali się w 1976 r. w Piekarach Śląskich i w ciągu siedmiu lat przyszło na świat ich trzech synów.
Brat pana Antoniego, ksiądz, powiedział im o dzieciach, których nikt nie chce. O porzuconych noworodkach, które kilka tygodni przebywają w szpitalu i o „starszakach”, które nawet w dorosłym życiu nie mogą pozbyć się piętna domu dziecka. Domu dziecka, który zaopatruje materialnie i nierzadko ma wspaniałych wychowawców, ale jest tylko zakładem, ośrodkiem. A oni przecież czuli, że miejsce dziecka nie jest w placówce, tylko w domu.
Pani Beata, matematyczka, w wieku 50 lat przeszła na wcześniejszą emeryturę, którą umożliwiła jej Karta Nauczyciela. Pan Antoni, specjalista od maszyn elektrycznych, pracował wówczas na Politechnice Opolskiej. Dlaczego na założenie rodziny zastępczej tzw. niezawodowej zdecydowali się tak późno, już w dojrzałych latach, kiedy najmłodszy syn poszedł na studia? Pani Beata wyjaśnia, że takiej służby najlepiej podjąć się dopiero wtedy, gdy rodzone dzieci są odchowane. Przyczyna jest zasadna, obiektywna – uniknięcie pytania: „A mnie kiedy oddacie?”. Bo dzieci przychodzą i odchodzą.
To było trzy lata temu. Państwo Dzierżanowscy przyjęli pod opiekę małą dziewczynkę. Równocześnie zajmowali się wnukiem, czteroletnim Jasiem. – Kiedy zapytał, dlaczego Ola z nami mieszka, tłumaczyliśmy, że się zgubiła i pomożemy jej znaleźć rodziców – wspominają. Jaś bardzo to przeżywał. Kiedy bawił się z Olą na podwórku, nie odstępował jej na krok. Miał pięć lat, kiedy po dziewczynkę przyjechali rodzice adopcyjni. I stało się – przyszedł i zapytał, kiedy także on dostanie nową mamę.
Niezwykła kronika
Polskie prawo dzieli rodziny zastępcze na zawodowe i niezawodowe. W tych pierwszych rodzice opiekują się naraz trojgiem dzieci i taka posługa jest jednocześnie ich pracą zawodową. Muszą być dyspozycyjni, w każdym momencie gotowi na przyjęcie dzieci. Rodziny niezawodowe wychowują bez umowy i mają prawo do odpoczynku, czyli z powodów osobistych mogą odmówić przyjęcia dziecka w określonym czasie. Państwo Dzierżanowscy skorzystali z tego prawa tylko raz. Telefon z ośrodka zadzwonił, gdy mieli już w domu jednego maluszka. „Szukajcie dalej, a ja się modlę. Jeśli nie znajdziecie, to my przyjmiemy” – powiedziała wtedy pani Beata.
W ciągu dwunastu lat ich dom stał się azylem dla dziewiętnaściorga dzieci. Każde z nich ma jedyne i niepowtarzalne miejsce w rodzinnym albumie, który pokazywali mi ze wzruszeniem. Wszystkie zdjęcia starannie podpisane – imię dziecka, data urodzin i przyjazdu do ich domu. Fotografie są dowodem na to, że maluchy doświadczyły tutaj miłości i odnalazły wiarę w ludzi. Zdjęcia z pierwszych dni często pokazują bunt, rozpacz i tęsknotę, ale już na następnej stronie uśmiechają się ufne i radosne buzie. O tym, że każde dziecko było tutaj jedyne i niepowtarzalne, świadczy też kronika pana Antoniego, w której prowadził szczegółowe zapiski na temat każdego nowego domownika.
Świadkowie narodzin miłości
Decyzja o otwarciu swojego domu na bezinteresowną miłość dzieci i do dzieci sprawiła, że państwo Dzierżanowscy mają wiele wspomnień, do których uśmiechają się z łezką w oku. Za najszczęśliwsze i najbardziej poruszające momenty uważają spotkania kandydatów na rodziców adopcyjnych z ich przyszłymi dziećmi. – Wiele takich pierwszych spotkań odbywało się w naszym domu, w tym salonie – opowiada pani Beata. – Obserwowaliśmy pełnych emocji rodziców adopcyjnych. Byli spięci. Widzieliśmy ich lęki i obawy – przecież znaleźli się w obcym miejscu, nie znali nas, nie wiedzieli, jak ich przyjmiemy. Ale za każdym razem, kiedy wyciągałam z łóżeczka malucha i dawałam im w ramiona, wszelkie wątpliwości stawały się niczym. Patrzyli na to dziecko, płakali, a potem wypowiadali najpiękniejsze słowa: „Tak długo czekaliśmy na tę chwilę”. Nagle rozwiązywały im się języki. Rozmawiali z maluszkiem i opowiadali: „Ty wiesz, że wczoraj prasowaliśmy śpioszki dla ciebie? Tak bardzo pragniemy zabrać cię do twojego nowego domku…”. A my? Byliśmy świadkami narodzin miłości.
Zwykle przysposobienie noworodka do nowej rodziny przebiega sprawnie. Do szóstego tygodnia życia dziecka biologiczna mama może zmienić zdanie i nawet po wstępnej deklaracji chęci zrzeczenia się praw rodzicielskich, przejąć nad dzieckiem opiekę. W ten sposób prawo chroni kobiety, które będąc w szoku poporodowym mogłyby podjąć nieprzemyślaną decyzję. Po upływie sześciu tygodni dziecko niemal natychmiast może trafić do rodziny adopcyjnej. Państwo Dzierżanowscy wspominają sytuację, kiedy wszyscy byli zaskoczeni sprawnym działaniem sądu rodzinnego: – W piątek rodzice adopcyjni przyjechali na pierwsze spotkanie do siedmiotygodniowej Marysi, a już w poniedziałek sąd wydał decyzję, że mogą ją zabrać do swojego domu. „Nie, nie możemy, łóżeczko jeszcze nieskręcone, jeszcze bałagan!”. „Jest decyzja sądu, bierzecie dziecko”. Zapakowaliśmy się więc wszyscy do samochodu, pojechaliśmy do nowego domu i wspólnie skręcaliśmy łóżeczko.
Noworodkowe historie są zazwyczaj optymistyczne, chociaż wiele dzieci rodzi się z poważnymi obciążeniami – biologiczne mamy piły w ciąży alkohol, paliły papierosy, nie chodziły do lekarza. Troskliwa opieka, rehabilitacja i duża dawka miłości sprawiają, że mimo przykrych początków wyrastają z nich wspaniałe dzieciaki.
Mimo że w tle każdego opowiadania jest dramat rozstania dziecka z biologiczną matką, to łatwiej jest przyjąć noworodka prosto ze szpitala, bo na rodzinę zastępczą czeka tam uśmiechnięta pani doktor. Z entuzjazmem referuje przebieg porodu i mówi, ile punktów Apgar otrzymał od neonatologów mały obywatel. Mieszają się zapachy ciepłego mleka, wypranych kaftaników i posprzątanego domu. Jest radość.
„Nie chcę mieć mamy…”
Historie „starszaków” są trudniejsze i smutniejsze. Przepisy stanowią, że rodzina zastępcza uczestniczy w odebraniu dziecka biologicznym rodzicom. Odbywa się to zwykle w obecności kuratora i policji. Pan Antoni: – Czego można się spodziewać? Krzyku dorosłych i płaczu dzieci, które nie chcą opuszczać swoich domów nawet wtedy, gdy dzieje im się krzywda. Wiele dni, a czasem miesięcy i lat trwa zagojenie ran fizycznych i psychicznych.
U państwa Dzierżanowskich mieszkała dziewczynka, którą mama truła atropiną. Inna miała ręce poparzone wrzątkiem. Jeszcze inna ciało przypalone lokówką tak dotkliwie, że policjanci wykonujący zdjęcia, tylko bezradnie kiwali głowami. Był też chłopczyk, który bał się wyjść spod kołdry, bo w swoim krótkim życiu nauczył się, że najlepiej jest udawać, że śpi. Albo zaniedbane rodzeństwo, bracia: rok i trzy latka. – Przyjechali do nas w sierpniu i wyglądali jak górnicy po dniu pracy w kopalni – opowiada pani Beata. Byli brudni, a na nogach mieli zimowe buty. Wpadali w histerię, kiedy chcieliśmy ich wykąpać. A gdy wreszcie znaleźli nowy dom, przyszli i zapytali, czy mogą do niego zabrać wannę.
Niezwykle trudne było rozstanie z Olą, która z ciocią i wujkiem mieszkała aż dwa lata. We wczesnym dzieciństwie była ofiarą molestowania seksualnego ze strony dziadka. Tragedię przerwał jego kumpel od kieliszka, gdy po pijanemu powiadomił policję. – Latem żar lał się z nieba, a Ola nie chciała zdjąć rajstop – wspominają państwo Dzierżanowscy. – Nie pozwalała rozebrać się do kąpieli. Nie weszła do sypialni, gdy widziała niezaścielone łóżko. Opieka nad nią była bardzo trudna, bo trudno i przykro było patrzeć na tak skrzywdzone dziecko.
Z ciocią Beatą i wujkiem Antonim – bo nimi są dla wszystkich „przyszywanych” dzieci – Ola zżyła się tak mocno, że nie chciała pójść do rodziny adopcyjnej. „Olu, twoja mama już cię znalazła” – mówiła pani Beata. „Ciociu, ja cię bardzo kocham, ale nie chcę mieć mamy…”
„Jak się nazywam?”
Poruszająca jest też historia Pawełka. Kiedy trafił do cioci i wujka, miał pięć i pół roku. Wychowywany przez babcię ze schizofrenią, był mocno do tyłu z typowymi dla pięciolatka umiejętnościami. Ssał smoczek, nie potrafił umyć rąk, a ze zwierzątek znał tylko psa, kota i gęś. To mały Pawełek uświadomił pani Beacie, jak bardzo w naturę każdego człowieka, nawet tego małego i pozornie nieświadomego, jest wpisane pytanie o tożsamość, o to, kim jestem. – Wszystkie spotkane osoby Pawełek pytał o nazwisko. Mówiliśmy: Beata Dzierżanowska, Antoni Dzierżanowski, Kasia Dzierżanowska… „A ja jak się nazywam?” „Ty jesteś Pawełek” – odpowiadałam w myśl zasady, by nie podawać dzieciom ich prawdziwych nazwisk, żeby jak najszybciej je zapomniały. „Ale jak się nazywam?” – dopytywał chłopiec. „Będziesz miał takie samo nazwisko, jak twoi nowi rodzice” – uspokajałam.
Procedury adopcyjne przeprowadzono bardzo sprawnie i Pawełek trafił do rodziny, która wychowywała już jego siostrę. Ale minął miesiąc i nowi rodzice stwierdzili, że nie dają rady. Oddali chłopca cioci i wujkowi. – Biegał jak szalony po całym domu i pytał, kim jest – wspomina pani Beata – aż w końcu zapytał, czy może się nazywać Pawełek Dzierżanowski. Poszłam do przedszkola i poprosiłam, żeby zwracać się do niego w taki sposób. Tylko to dawało mu poczucie bezpieczeństwa.
Na szczęście, poszukiwanie domu dla Pawełka skończyło się sukcesem. Dzisiaj ma dziesięć lat i jest szczęśliwym chłopcem. „Ciociu, wiesz, ale u tej mamy jest mi dobrze”.
– Chciałabym, żeby pani napisała – na zakończenie tej historii powiedziała pani Beata – że oddanie dziecka do adopcji ze strony biologicznej mamy jest często aktem miłości. Nigdy nie myśleliśmy, że ludzie decydujący się na tak dramatyczny krok są wyrodni, nieczuli, bez serca. Lepiej oddać dziecko do adopcji i w ten sposób zapewnić mu godny byt, niż narażać na życie bez miłości. Wystarczy pójść do sądu i powiedzieć, że choć kocham, to nie dam rady wychować. Nie ma w tym nic złego. Przecież św. Józef też adoptował Pana Jezusa.
Jedno oko się śmiało, drugie płakało
Najmłodsze z dziewiętnaściorga przyjętych dzieci miało cztery dni, najstarsze – sześć lat. W życie państwa Dzierżanowskich na trwałe wpisały się szczęście i radość pomagania, ale też ból rozstania. – Pożegnania za każdym razem były trudne – opowiada drżącym głosem pani Beata. – Podczas rozstania trzymaliśmy fason. Ryczałam, kiedy tylko nowi rodzice zamykali drzwi od naszego domu. Niemowlęta zabierały swoje smoczki, butelki i grzechotki, a starsze pociechy ulubione zabawki, ubranka. Znajome przedmioty dawały im poczucie bezpieczeństwa. A w naszym domu robiło się pusto, głucho. Ból rozstania był tym większy, im więcej czasu i energii poświęcaliśmy naszym dzieciom, np. z Maksymilianem trzy razy w tygodniu jeździliśmy na rehabilitację. Wiele razy wstawałam w nocy, szłam do dziecięcego pokoju i pochylałam się nad pustym już łóżeczkiem jak automat. Żeby nie myśleć, robiłam gruntowne porządki. Refleksja przychodziła wtedy, gdy podłogi błyszczały, a kosz na pranie świecił pustkami. To doba ma aż tyle godzin? Pamiętam te pożegnania. To były dni, gdy jedno oko się śmiało, a drugie płakało.
Najazd dzieciaków
Rodzice adopcyjni doceniają ten trud do dzisiaj i chętnie wracają do niezwykłego domu z wdzięcznością. Raz w roku ogród państwa Dzierżanowskich przeżywa oblężenie. W maju odbywa się w nim najazd dzieciaków. Przyjeżdżają rodzice wraz z pociechami, dla których dom pani Beaty i pana Antoniego był „bazą”. – W zeszłym roku razem z naszymi synami było 60 osób – opowiada pani Beata. – Mamy mały plac zabaw dla dzieci. Rozpalamy grill, każdy przywozi ciasto albo sałatkę. To niezwykły czas niekończących się rozmów i dzielenia życiem, którego rodziny adopcyjne tak bardzo potrzebują. W naszym ogrodzie mogą się wymienić swoimi doświadczeniami rodzicielskimi, opowiadają, jak na przyjęcie dziecka zareagowali ich bliscy. „Sprzedają” sobie sposoby na nadopiekuńczych dziadków. Taką jest na przykład babcia Michałka, która najpierw pytała: „A musicie adoptować? A nie boicie się?”, a teraz odwiedza wnuczka trzy razy dziennie.
Ale jedno spotkanie w roku nie wyczerpuje życia towarzyskiego cioci i wujka. Mając troje biologicznych dzieci, dziewiętnaścioro niebiologicznych, ale też siedmioro wnucząt, co chwilę dostają zaproszenie na chrzest, Komunię, urodziny, imieniny i tak po prostu, bez okazji.
Szukamy mamy
Zadanie, jakiego się podjęli, to niewątpliwie misja specjalna. Zero taryfy ulgowej. Zamiast krzyżówek i ciepłych kapci na stare lata, mieli dom pełen ząbkujących niemowląt, buntów dwulatków i trudnych pytań, choć okraszonych miłością, radością i uśmiechem.
Najazd dzieciaków, dyskutują dwie pierwszoklasistki. Zachodzą w głowę, skąd się biorą dzieci. Teoria jest ciekawa – należy zjeść tak dużo grochu, że aż brzuch boli. Jeśli mama połknie zielony groch, rodzi się dziewczynka, jeśli żółty – chłopiec. Nagle jedna z dziewczynek wpada na lepszy pomysł:
– Nie! Jeśli będę chciała mieć dzidziusia, przyjadę po niego do cioci Beaty!
I druga sytuacja, doskonała puenta ich rodzicielskiego powołania. Marysia z czwartej klasy:
– Ciociu, muszę z tobą poważnie porozmawiać, ale na osobności.
– Dobrze, słucham.
– Skąd się biorą dzieci?
– Dzieci rosną w brzuszku.
– Ale ja nie rosłam w brzuszku mojej mamy.
– To prawda. Czasem dzieci rosną w brzuszku nie tej pani, co trzeba. Kiedy pani urodzi dziecko, oddaje je nam i my szukamy tej prawdziwej mamy.