Logo Przewdonik Katolicki

Kiedy umiera pół mnie

Kamila Tobolska
ILUSTRACJA LIDIA SIERADZKA

Bólu, jakiego doświadczają osoby, którym zmarł małżonek, nie jest w stanie wyobrazić sobie ktoś, kto tego nie przeżył. Często zmniejsza się wtedy grono znajomych, bo wielu z nich po prostu nie wie, jak się zachować. Z czasem pojawia się też pytanie: Czy mogę się jeszcze kiedyś zakochać?

Luiza to urocza blondynka trochę po czterdziestce. „Jestem «młodą wdówką»”, mówi o sobie z uśmiechem. Potrafi już żartować. Jej mąż zmarł pięć lat temu. Małżeństwem byli przez 17 lat. Została z dwójką nastoletnich dzieci. Zebrała w sobie wszystkie siły i kilka dni po śmierci męża wróciła do pracy. – Można, jak Giulietta Massina, żona Federica Felliniego, umrzeć w niecałe pół roku po śmierci męża, bez którego świat przestał być taki sam. A można jak Jacqueline Kennedy kilka lat po śmierci ukochanego wyjść za mąż za milionera – mówi. Pierwsza opcja nie dla niej. Czy druga, jeszcze nie wie.
 
Coś powinnam, a czegoś nie
Małżeństwo Luizy to był, jak stwierdza, klasyk. Para na zewnątrz idealna, a wewnątrz… – Dużo w tej grze pozorów było mojej winy. Do tego mąż kilka lat chorował. Wreszcie, zmęczony chorobą, chudszy o kilkadziesiąt kilogramów, postanowił przerwać to sam. Raz na zawsze. Kiedy umarł, nie umiałam przez kilka dni spać sama. Poprosiłam mamę, żeby pomieszkała ze mną. Ale szybko ją odprawiłam. Tak jak psychotropy, o które poprosiłam naszego rodzinnego lekarza. Bo co to zmieni? Przecież muszę przejść przez to sama. I wtedy włączyła się we mnie chyba największa dzielność, jaką udało mi się w sobie odnaleźć. I trwa do dzisiaj. Postanowiłam żyć – wspomina. – Długo czułam się na każdym kroku obserwowana i oceniana. Bo jako wdowa coś powinnam, a czegoś nie. Do dziś mam dylemat. Z jednej strony chciałabym sobie ułożyć życie od nowa, a z drugiej, boję się wejść drugi raz do tej samej rzeki. Wiem, że nie pójdę w związku na pewne kompromisy, choćby nie wiem co. Było już ich kilka, przelotne i nieco dłuższe. Po śmierci męża nigdy nie zadręczałam się myślami, że go zdradzam. Wiem, że on by tego nie chciał. Przeciwnie, chciałby, żebym była szczęśliwa u boku kochającego mężczyzny. I próbuję. Tylko najtrudniejsze, wbrew pozorom, okazuje się poznanie kogoś, kto choć w części ma te cechy, których w partnerze szukamy. Ale nie przestaję mieć nadziei. Na razie, całkiem dobrze czuję się sama ze sobą.
 
Rozwiązywanie więzi
Jedno jest pewne: kiedy zostaje się wdową czy wdowcem, trzeba nauczyć się żyć na nowo. Zmierzyć się ze zmianą planów i wyobrażeń o przyszłości. A najpierw przeżyć żałobę. Czym ona jest, pytam dr. Przemysława Gąsiorka, pedagoga i psychologa z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Najkrócej mówiąc, to rozwiązywanie więzi – wyjaśnia, dodając, że to, jak wdowa czy wdowiec przeżywa żałobę, zależy m.in. od relacji, jakie były między małżonkami, i od tego, jak długo znali się przed ślubem. – Badania neurologiczne pokazują, że mózgi małżonków, którzy mają ze sobą bardzo bliskie relacje, są wręcz „pozrastane”. W sytuacji gdy umiera jedno z nich, mamy do czynienia jakby z oderwaniem fragmentu ciała. To musi boleć i „krwawić”. Prowadzi do pewnego rodzaju niepełnosprawności – zauważa dr Gąsiorek, podkreślając, że sposób przeżywania żałoby zależy również od rodzaju śmierci. – Kiedy jest ona rozłożona w czasie, żałoba trwa krócej. Już podczas śmiertelnej choroby małżonka dokonuje się bowiem stopniowe „odwiązywanie”. Najtrudniejsza sytuacja ma miejsce wtedy, kiedy współmałżonek musi się zmierzyć z nagłą śmiercią. Wtedy wszystko dokonuje się gwałtownie, jakby bez znieczulenia. Duży wpływ na naszą postawę ma także to, jak byliśmy jako dziecko oswajani ze śmiercią. Czy w procesie wychowania nauczono nas, że każda więź ma etap zawiązania i rozwiązania.
 
Obecność jak środek przeciwbólowy
Jak można pomóc osobie, która owdowiała? – Jedyne, co można zrobić, to po prostu przy niej być. Jak przy chorym. Inną rzeczą jest, że ludzie się tego boją. Cierpienie drugiego otwiera bowiem w nas wszystkie nasze niezaleczone traumy i niepozałatwiane sprawy. Sprawia, że musimy się skonfrontować ze swoim bólem. To dlatego tych, którzy potrafią być z ludźmi w żałobie, jest tak niewielu – zauważa Przemek Gąsiorek. A szkoda, bo obecność drugiego człowieka działa jak środek przeciwbólowy. – Bliskość ważnych dla nas osób wywołuje produkcję oksytocyny, choć oczywiście nie jest w stanie zniwelować bólu. Dobrze, żeby wsparciem był ktoś, kto wcześniej był dla nas źródłem poczucia bezpieczeństwa, na przykład rodzice. O ile są w stanie patrzeć na cierpienie swojego dziecka.
Ela miała sporo szczęścia. Ma wielu przyjaciół, którzy byli przy niej, kiedy odszedł Maciej. – Najbardziej do mnie docierało, kiedy delikatnie mnie przytulali, pytali: „Co słychać?”, czy czegoś nie potrzebuję. Więcej słów nie było potrzeba. Nic by nie dały, tylko by mnie jeszcze bardziej rozczuliły. Bardzo ważne były też dla mnie zapewnienia o pamięci w modlitwie – wyznaje. Małżeństwem byli przez 22 lata. – To był cudowny czas – stwierdza krótko. Na początku stycznia 2013 r. Maciej naprawiał żonie samochód. Trochę się przy tym przeziębił. Kiedy w poniedziałek wybrał się do lekarza, ten stwierdził zapalenie oskrzeli. W środę miał już zapalenie płuc. Czuł się coraz gorzej. W piątek zasłabł i wylądował w szpitalu. – Też miałam wtedy gorączkę, więc musiałam zostać w domu. Pamiętam, jak wieczorem zadzwonił i powiedział: „Kochanie, właśnie jadą mnie uśpić”. To były jego ostatnie słowa – mówi cicho Ela. Organizm Macieja był tak słaby, że wprowadzono go w stan śpiączki farmakologicznej. Nigdy już się z niej nie obudził. Zmarł po tygodniu. Pogrzeb odbył się dokładnie w jego 46. urodziny. Sekcja zwłok wykazała, że miał nie tylko zapalenie płuc, ale cierpiał też na białaczkę. – Wcześniej na nic się nie skarżył. Może dlatego, że od trzech lat zmagaliśmy się z chorobą córki. Mimo badań lekarze nie potrafili postawić dla niej diagnozy. Kiedy Maciej zmarł, miała 11 lat. Dopiero pół roku po jego śmierci okazało się, że jej szpik jest niewydolny z powodu choroby genetycznej. Konieczny był przeszczep. Na szczęście po roku znalazł się dawca. Nie mogłam więc rozpaczać po śmierci męża, bo musiałam opiekować się Madzią, która czuła się coraz gorzej – wspomina Ela, dopowiadając, że nigdy nie pytała: „Dlaczego?” – Gdyby nie wiara, nie wiem, jak bym ten czas przetrwała. Czuję, że Maciej cały czas jest z nami i troszczy się o nas. Wierzę, że to dzięki jego wstawiennictwu znalazł się dawca szpiku dla Madzi.
 
Nie mówię „nie”
Ela ma jeszcze dwóch starszych, już dorosłych synów. Mieszka z teściami. Ciągle jest w biegu, łącząc opiekę nad schorowaną teściową z pracą. Tam otaczają ją osoby, które niekoniecznie chodzą do kościoła. – Oczywiście, że mi się przyglądano, jak przeżywam swoje wdowieństwo. Trudno powiedzieć, jak mnie odbierano, ale kiedy koleżankom zdarza się w życiu jakaś trudniejsza sytuacja, proszą: „Ela, pomódl się” – mówi.
Czy myślała, że może jeszcze kogoś pokochać? – Czasami nawet o tym z mężem rozmawialiśmy. Teraz nie mówię „nie” nowej miłości. Przyznam nawet, że ostatnio coraz częściej o tym myślę. Oczywiście zawsze będę kochała męża, tym bardziej że był cudownym człowiekiem. Ale jestem otwarta, bo człowiek potrzebuje czułości i ciepła. Jeśli więc Bóg postawi na mojej drodze odpowiednią osobę… Co na to teściowie? Wydaje mi się, że dla nich byłoby to trudne, ale ostatecznie zapewne przyjęliby moją decyzję. Najważniejsze dla mnie jest jednak to, jak zareagowałyby dzieci. Jeszcze z nimi o tym nie rozmawiałam, ale nie sądzę, by miałyby cokolwiek przeciw. Myślę, że chciałyby widzieć mamę szczęśliwą.
 
Czy już czas na miłość?
Jak wdowa czy wdowiec może rozpoznać, że jest już gotowy na nową miłość? – Powinien mieć poczucie, że jest wolny w swoich wyborach – zaznacza Przemysław Gąsiorek. Jak dodaje, wchodzenie w bliskie relacje damsko-męskie w czasie, kiedy jeszcze leczą się rany, może być ryzykowne. Wówczas bowiem odbiór rzeczywistości bywa mocno zniekształcony. Nie jest to więc dobry czas na podjęcie dojrzałej decyzji. W teorii to około roku, ale oczywiście są wyjątkowe sytuacje i trzeba brać je pod uwagę, na przykład kiedy wdowiec czy wdowa zostają z małymi dziećmi, a do tego bez wsparcia otoczenia. Każda sytuacja wymaga bardzo indywidualnego podejścia. Jak mawiają psycholodzy, trzeba szyć ubranie na klienta, a nie kroić klienta do ubrania.
Jeśli małżeństwo miało dzieci, one także potrzebują czasu na przeżycie swojej żałoby. – Trzeba się przyglądać, na jakim są jej etapie, co oczywiście nie znaczy, że to dzieci mają podejmować decyzję o ewentualnym kolejnym związku. Co więcej, nie należy ich nawet wprowadzać w tę odpowiedzialność. Decyzja powinna zawsze należeć do osoby dorosłej, która ostatecznie musi rozeznać, co będzie dobre. Dzieci muszą jednak czuć się przy podejmowaniu tej decyzji dostrzeżone, w myśl żydowskiego powiedzenia: „Przedostatni głos należy do dziecka”.
 
Pierwsze noce były nie do zaśnięcia
Rafał, zanim podjął tę decyzję, radził się różnych osób, które są dla niego autorytetem. Potrzebował, by ktoś spojrzał na wszystko z dystansem. – Kiedyś jeden ze spowiedników powiedział mi, żebym decydując się na kolejne małżeństwo, nie robił tego z lęku. Zapamiętałem to sobie – wspomina. Z pierwszą żoną Basią, pobrali się jeszcze na studiach. Rok później na świat przyszło pierwsze dziecko, potem jeszcze dwoje. Po ostatnim porodzie wywiązały się tak poważne komplikacje, że Basia zmarła. – Zdążyliśmy przeżyć wspólnie 11 lat. Gdy umarła, umarło pół mojego serca i pół rozumu. Pierwsze noce były nie do zaśnięcia. Gdyby nie różaniec w ręce… Trzymałem go w zaciśniętej pięści – wyznaje Rafał. ‒ Po śmierci Basi wiele osób próbowało mi doradzać, jak mam urządzić nasze życie i jak wychowywać dzieci. Ja wiedziałem tylko jedno: skoro Bóg dał mi taką a nie inną sytuację, to znaczy, że mi ufa. Po ludzku nie można przejść przez takie cierpienie.
Rafał wiedział, że musi zająć miejsce matki. ‒ Musiałem to dobrze poukładać. Ktoś przychodził poprasować, inny ugotować obiad, ale kiedy wracałem z pracy, opiekunki wychodziły. Chciałem być w rzeczach „głębokich” z dziećmi sam, żeby ze wszystkim przychodziły do mnie. Przy tym nasz dom nigdy nie był domem żałoby w stu procentach. Dzięki dzieciom. Gdy na przykład jedno płakało, dwoje tańczyło – przyznaje. Kiedy rozważał wejście w drugie małżeństwo, wielu bulwersowało się, jak tak może. Ale byli i tacy, którzy mówili, że za długo czeka. ‒ Jeśli Bóg chce się objawić w sakramencie, to dobrze jest się zgodzić na taką Bożą inicjatywę. W małżeństwie jesteśmy razem, bo chcemy doświadczyć Boga.
 
O nas obojgu mówią „rodzice”
Kinga jest od Rafała o trzy lata starsza. Pobrali się dwa lata temu. Narzeczeństwo trwało długo. ‒ Nasze randki przypominały bardziej rozmowy kwalifikacyjne ‒ żartuje Rafał. To Kinga zainicjowała przez wspólną koleżankę pierwsze spotkanie, kiedy uznała, że może się już do niego zbliżyć. – To wszystko nie było jednak łatwe. Mimo że od śmierci Basi minęło już osiem lat, moje serce wciąż jest rozdwojone. Moje dzieci mają teraz dwie matki, a ja mam jakby dwie żony. Każda z nich ma swoje wyjątkowe miejsce w życiu moim i dzieci.
U Rafała w domu podczas świąt siedzą teraz przy stole razem wszystkie jego trzy mamy. ‒ Zależało mi na tym, żeby nasza historia została zaakceptowana taka, jaka jest przez wszystkich członków rodziny. Widzę, jak ewoluuje stosunek dzieci do Kingi. Starsze zwracają się do niej „ciociu”, ale mówiąc o nas obojgu, mówią „rodzice”. Przychodzą do niej po rady, przytulają się. Po prostu jest dla nich matką.
 
Imiona bohaterów zostały zmienione.
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki