– Na początku był chaos – przyznaje Anna Najderek. Razem z mężem Michałem jeszcze przed ślubem planowali, że oprócz biologicznych, będą chcieli mieć również dzieci adoptowane. Ostatecznie zostali rodzicami dwóch adoptowanych chłopców. Starszy zamieszkał z nimi pięć lat temu, miał wtedy osiem lat. Młodszy osiem lat ma dzisiaj, w domu państwa Najderków mieszka od półtora roku.
Trudne początki
– Zwłaszcza pierwszy rok po adopcji starszego syna był dla nas bardzo trudny – przyznaje pani Anna. – Mimo oparcia małżeństwa na Bogu, mimo szkolenia preadopcyjnego, które przeszliśmy, mimo rekolekcji z dialogiem małżeńskim przeżyliśmy poważny kryzys. Trudności związanych z rodzicielstwem i z naszą wzajemną relacją, bez Boga chyba nie udałoby się rozwiązać. Musieliśmy się uporać nie tylko z naszymi emocjami, ale też z emocjami syna, który na początku stawiał nam bardzo wiele wyzwań. Zaczęliśmy szukać pomocy psychologów i pedagogów. Mieliśmy wsparcie z ośrodka adopcyjnego, ale chcieliśmy też znaleźć ludzi, którzy przeżywają to, co my, którzy by nas zrozumieli. Kluczowym momentem była adopcja drugiego syna, który ma dużo trudniejszą historię, jest bardzo zaburzony emocjonalnie. Wtedy tak naprawdę zderzyliśmy się ze ścianą własnej niemocy. Kiedy rozmawialiśmy z rodzicami, którzy mają biologiczne dzieci, oni nie rozumieli ani naszych problemów i rozterek, ani rozpaczliwego wołania o pomoc. Jak zaczęliśmy szukać wsparcia wśród rodziców adopcyjnych, też początkowo słyszeliśmy – „ależ skąd, u nas wszystko w porządku, jest OK!”. Dopiero kiedy wchodziliśmy głębiej w rozmowę, mówiliśmy jak nam jest trudno, że czasami jesteśmy na skraju wytrzymałości, że coraz trudniej jest nam opanować i własne emocje i emocje chłopaków, wtedy słyszeliśmy: „Dobrze, że nam to mówicie. Myśleliśmy, że tylko my tak mamy”. Schematy takich rozmów się powtarzały, dlatego pomyśleliśmy, że trzeba zacząć się nawzajem wspierać.
Z tej potrzeby narodził się pomysł rekolekcji właśnie konkretnie dla rodziców adopcyjnych.
Bez Niego nie damy rady
Katarzyna i Dawid Górscy mieli dziesięcioletniego biologicznego syna, kiedy postanowili adoptować drugie dziecko. Po kursie zaproponowano im adopcję czteroletniej dziewczynki. Wydawało się, że będzie im łatwiej, w końcu mieli już za sobą doświadczenie wychowawcze. – To było absolutnie inne dziecko – mówi Dawid Górski. – Nagle pojawił się w naszym domu człowiek, którego trzeba było nauczyć wszystkiego, posługiwania się sztućcami, mówienia proszę i przepraszam, odpowiedniego ubierania się.
– Tak naprawdę dostaliśmy niemowlę w skórze czterolatki – wspomina pani Katarzyna. – Nie wiedzieliśmy o niej nic i przyjęliśmy z całym „dobrodziejstwem inwentarza”, czyli tym wszystkim, co niekoniecznie było w niej dobre. To się okazywało z czasem: co powinno w tym dziecku już być, a nie ma; czego nie powinno być jeszcze przez długie lata, a już jest. Stawaliśmy wobec tego zaskoczeni. Nie byliśmy w stanie poradzić sobie z tym bez wsparcia.
– To mit, że kiedy człowiek adoptuje dziecko, dalej jest samo szczęście – potwierdza jej mąż. – Rzeczywistość weryfikuje to wyobrażenie bardzo szybko. Dzieci są tak pokaleczone przez życie, że nie wiemy, co dostajemy w pakiecie razem z nimi. Mamy śliczną dziewczynkę, ale nie wiemy, jak cztery pierwsze lata życia wpłynęły na jej psychikę, na jej osobowość, na jej podejście do ludzi. Moja córka przez pierwsze dwa miesiące unikała wszystkich mężczyzn, mówi pan Dawid. – Dopiero po dwóch miesiącach mojej intensywnej pracy nad tym usiadła na moich kolanach. Teraz mamy bardzo dobrą relację, ale nie wiem, co działo się wcześniej i jak została skrzywdzona. Jej reakcje obronne są podświadome. Trzeba je teraz powoli zmieniać, żeby miała zaufanie do ludzi i do świata, żeby wchodziła w ten świat odważnie i bez kompleksów. Nie wiem, jak mielibyśmy sobie z tym poradzić bez Pana Boga. On nam daje takie wyzwania, ale skoro je daje, to pomoże też wychować nam te dzieci na szczęśliwych i zdrowych ludzi.
Więzi, które bolą
Emocjonalne problemy adoptowanych dzieci nie są tylko ich problemami – szybko stają się problemem całej rodziny. Nie każdy ma siłę, żeby się z nimi zmierzyć. Trudno się dziwić: przecież potrzeba bycia kochanym nie znika z wiekiem, a odrzucenie boli również ludzi dorosłych.
– Tym, którzy znają kwestię adopcji jedynie z telewizji, wydawać się może, że nie różni się ona specjalnie od biologicznego rodzicielstwa – mówi Anna Najderek. – Ludzie myślą, że kiedy adoptuje się starsze dzieci, unika się po prostu pieluch i nieprzespanych nocy. To nieprawda, bo do pieluch i mówienia „a gu gu” często trzeba wrócić nawet w przypadku ośmiolatka, a i nieprzespane noce też mamy za sobą. Dodatkowo adopcja sprawia, że któregoś dnia w naszym życiu, w domu, który był naszym azylem, pojawia się całkowicie obcy człowiek. Nie znamy go. Jeszcze go nie kochamy. Jesteśmy oczywiście gotowi dać mu miłość, ale to jeszcze nie nastąpiło. Ten człowiek wcale nie jest nam wdzięczny: choć wielu się wydaje, że powinien być szczęśliwy. Dziecko nas próbuje, sprawdza ile zła może nam wyrządzić, czy naprawdę go nie oddamy. Całą frustrację i zawód, jaki wcześniej sprawiły mu osoby dorosłe, przenosi na nas.
Starszy syn państwa Najderków odpychał ich przez rok. Młodszy syn przez półtora roku i od początku z każdym dniem było coraz trudniej. Im bardziej potrzebował rodziców, tym bardziej ich odrzucał.
– To wszystko kwestia zaburzenia umiejętności budowania więzi – tłumaczy pani Anna. – To nie tylko my musimy pokochać to dziecko, ale i ono musi zaakceptować, polubić i pokochać nas. Nasz młodszy syn nadal czasami mówi, że nas nie lubi, że nas nie chce. Nie mamy jego miłości z urzędu, jak mają ją rodzice biologiczni. Musimy tę miłość wypracować i stworzyć przestrzeń do tego, by dziecko nas pokochało.
Anna Najderek przekonuje, że ani w ośrodkach adopcyjnych, rodzinach zastępczych ani pogotowiach opiekuńczych nie ma dzieci zdrowych. Jeśli nawet fizycznie im nic nie dolega, to często występuje FAS (alkoholowy zespół płodowy), prawie zawsze RAD, czyli zespół zaburzenia więzi. Te dzieci z racji swoich dramatycznych przeżyć często nie są w stanie – nawet, jeśli by tego chciały – stworzyć trwałej więzi z drugim człowiekiem. Nie budują relacji i nie kochają nie dlatego, że nie chcą, ale dlatego, że to jest poza granicami ich możliwości. – Próbujemy z tym żyć, uczymy się kochać i staramy się stworzyć im warunki do tej miłości. To jedyne, co możemy. Reszta należy do Boga – mówi pani Anna.
Podchodzić tysiąc razy
– To prawda, że te dzieci są chore – potwierdza Katarzyna Górska. – Pozostaje tylko kwestia odkrycia, co w nich jest chorobą i jak tę chorobę leczyć. Trudność adopcji polega na tym, że doznajemy odrzucenia ze strony dzieci. To wcale nie wygląda tak, jak w telewizji, że dzieci czekają ze smutnymi minami, a potem są natychmiast szczęśliwe w nowym domu. One mają kolce. Nie chcą się przytulać, wylewają na nas swoją agresję: na nas – ludzi, którzy przyjęliśmy je z otwartym sercem, którzy podzieliliśmy się z nimi wszystkim, co mamy. Traktują nas tak, jakbyśmy robili im krzywdę. To jest trudny moment zderzenia z rzeczywistością, jakiej już media nie pokazują, z tym, co pozostaje w czterech ścianach domu. Żeby się temu nie poddać, nie mieć żalu do dziecka, żeby mu wybaczać i podchodzić po raz piąty, i pięćdziesiąty, i setny, i tysięczny naprawdę potrzeba Bożej siły i pewności, że On ma większy plan, a my musimy tylko zrobić wszystko, żeby się w realizacji tego planu wzajemnie wesprzeć.
Dlaczego nas wybrał?
Wzajemne wsparcie oznacza nie tylko towarzyskie spotkania, konsultacje z licznymi specjalistami, ale również rekolekcje – takie, które obie rodziny organizują specjalnie dla rodziców adopcyjnych.
– Mamy inne kłopoty niż rodzice biologiczni – tłumaczy Michał Najderek. – Spotkanie z ludźmi, którzy przeżywają podobne problemy i je rozwiązują, jest dla nas wsparciem i wzajemnym ubogaceniem.
– Jeśli chcemy dawać miłość, musimy mieć możliwość zaczerpnięcia jej u źródła, które się nie wyczerpuje, u Boga – dodaje jego żona, Anna. – Potrzebujemy tego, żeby dać czas i sobie, i dziecku, żeby nasza miłość mogła się urodzić i rozwinąć.
– Zastanawialiśmy się, jak sobie z tymi problemami radzą małżeństwa, które nie wierzą w Boga, które nie widzą w całej tej sytuacji niczego więcej – mówi pani Katarzyna. – My wiemy, że Pan Bóg nas poprowadził taką właśnie drogą, to pod Jego wpływem dokonaliśmy takich właśnie wyborów. Wiemy też, że o coś Mu w tych wszystkich trudnościach chodzi, nawet, jeśli tego planu dziś nie rozumiemy. Dlaczego nas właśnie wybrał? Dlaczego nasza córka jest u nas? Dlaczego synowie Ani i Michała są właśnie u nich? Co w nas jest takiego, że Pan Bóg wiedział, że będzie im u nas dobrze? Wierzymy, że to ma głębszy sens i to właśnie dodaje nam siły.
Żeby adopcje przetrwały
Owa siła nie oznacza tylko komfortu emocjonalnego rodzin. Cena za ewentualną porażkę jest bardzo wysoka dla obu stron, a mówi się o niej rzadko: to rozwiązanie adopcji.
Po adopcji drugiego syna pani Anna bywała w ośrodku adopcyjnym dwa, trzy razy w tygodniu, wciąż szukając pomocy. – Kompletnie przeorana problemami, które wciąż się mnożyły, usłyszałam od pracownika ośrodka zdanie, które mnie ocuciło. „Pani Aniu, jeśli się państwo wycofacie, to my zrozumiemy. Widzimy, jak jest wam potwornie ciężko”.
Pani Anna przyznaje, że przygotowując się do rekolekcji dla rodziców adopcyjnych rozmawia również z parami będącymi na skraju decyzji o rozwiązaniu adopcji. Miała również okazję rozmawiać z psychologiem, który trwał przy dzieciach, które po dziesięciu latach od adopcji zostały oddane do domu dziecka. – To była trudna rozmowa – przyznaje. – Choć ów psycholog specjalizuje się w sprawach adopcyjnych i doskonale wie, jak trudno jest rodzicom, w tej sprawie skupił się wyłącznie na dramacie dzieci. Ten dramat oczywiście jest, ale to również dramat rodziców, rozłam w ich sercach, wywołany skrajnie trudnymi zachowaniami dzieci. To również kwestia zburzenia marzeń, przekreślenia wielu lat starań i planów, żałoby i poczucia zawodu i porażki, gdy wyzwanie adopcyjne przerosło tych ludzi. Rodzice również powinni otrzymywać wsparcie i pomoc.
– Rozwiązanie adopcji wynika tylko i wyłącznie z tego, że rodziny nie dostają wsparcia – przekonuje Katarzyna Górska. – Wiem, że o rodzicach oddających z powrotem adoptowane dzieci myśli się jak o złu wcielonym. Jeszcze cztery lata temu stałabym po stronie tych, którzy ich atakują. Wtedy nie znałam rzeczywistości tych rodzin. Nie rozumiałam, że na co dzień mierzą się z dziećmi, które są tykającą bombą zegarową. Jeśli nie mają wsparcia w rodzinie, jeśli medialny przekaz adopcyjnej sielanki zmusza ich do ukrywania problemów z dziećmi, to w pewnym momencie sytuacja ich przerasta. A my chcemy, żeby te adopcje trwały i żeby rodziny przetrwały.
Żeby adopcje trwały i żeby rodziny adopcyjne przetrwały – taki jest cel rekolekcji, organizowanych przez Wspólnotę Genezaret. Wziąć w nich może udział każdy, kto adoptował dziecko, niezależnie od wyników adopcji, również niezależnie od wiary. Bliższe informacje na ten temat znaleźć można na www.genezaret.pl