Logo Przewdonik Katolicki

(Ad)opcja na całe życie

Weronika Frąckiewicz
fot. galitsin/Adobe Stock

Rozmowa z Anną i Tomaszem o zderzeniu marzeń z rzeczywistością, trudnych pytaniach i kapitale na przyszłość

Jedenaście lat temu adoptowaliście troje dzieci. W tamtym czasie byliście idealistami chcącymi dać dom trójce maluchów z domu dziecka czy małżeństwem zmęczonym staraniem się o biologiczne potomstwo?
Tomasz:
– Jak większość par decydujących się na adopcję długo staraliśmy się o biologiczne dzieci. Przez sześć lat odwiedziliśmy wszystkich polecanych lekarzy, ale nikt z nich nie znajdował medycznej przyczyny naszej bezpłodności. Otrząsnęliśmy się, kiedy jeden z lekarzy zaproponował nam procedurę in vitro. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie chcemy mieć biologicznych dzieci za wszelką cenę. A przy tym mogliśmy uczynić szczęśliwszym życie trójki dzieci. Była to bardzo ważna decyzja i zmieniła całe nasze życie. Nie byliśmy w stanie przygotować się do wszystkiego, co nas czeka, mimo że nasz ośrodek adopcyjny świetnie poprowadził nas w tych przygotowaniach. Uczestniczyliśmy w cyklu spotkań na przestrzeni roku. To był czas, w którym można było naprawdę wiele przemyśleć i przedyskutować oraz zadbać o nasze relacje w małżeństwie, gdyż nie ma szczęśliwych dzieci bez szczęśliwych rodziców.
ANNA: – Pamiętam moment, gdy temat adopcji pojawił się po raz pierwszy. Było to podczas jednej z rozmów z panią profesor ginekolog, która podsumowując nasze starania o dziecko, powiedziała, że nie będziemy ustawać i będziemy medycznie próbować, ale zapytała też, czy bierzemy pod uwagę inne rozwiązania. Wtedy padła propozycja in vitro, ale również napomknęła o adopcji. To było bardzo cenne z jej strony, bo nie słyszeliśmy tego od innych specjalistów, a byliśmy u wielu. Adopcji w przypadku bezpłodności raczej się nie proponuje – a szkoda, bo zdecydowalibyśmy się dużo wcześniej.

Adoptowanie trójki rodzeństwa naraz to decyzja daleko przekraczająca pragnienie adoptowania jednego dziecka. Od razu chcieliście stworzyć dom dla kilkorga dzieci?
Tomasz:
 – Czekaliśmy rok, żeby zapisać się na kurs przedadopcyjny, rok trwały same przygotowania. Byliśmy przygotowani na długie oczekiwanie, a tymczasem propozycja adopcji padła jeszcze przed ukończeniem szkolenia. Poszliśmy tam z zamiarem adopcji noworodka, a na jednych z zajęć przeprowadzono ćwiczenie, które ujawniło, że chcemy zaadoptować starsze dziecko. Polecono nam przymknięcie oczu i wyobrażenie sobie naszego dziecka. Zadano nam też pytanie, co my z nim robimy: czy gramy w piłkę, zmieniamy pieluchę, czy bierzemy za rękę.
Obydwoje wyobraziliśmy sobie dziecko starsze, z którym się bawimy. Na tych zajęciach powiedziano nam, że być może jest to pragnienie dotyczące starszych dzieci. No i wtedy stwierdziliśmy, że rzeczywiście nie musimy przechodzić etapu pieluch. Podczas ćwiczeń w ośrodku zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy gotowi na więcej dzieci, a dodatkowo tuż przed samą adopcją modlił się nad nami pewien ksiądz. On był przekonany, że będziemy mieć troje dzieci. Ja wierzę, że to sam Bóg przygotował nas na nasze potrójne rodzicielstwo. Po kilku dniach od tej modlitwy zadzwoniono do nas z ośrodka z propozycją adopcji trójki rodzeństwa.
ANNA: – Wierzymy i widzimy, że Bóg nas w tym wszystkim poprowadził, ale warto podkreślić, że stan naszej wiary nie był wtedy idealny. Dopiero Bóg w czasie zmieniał nasze serca, otwierając je na siebie.

Od telefonu minęło kilka tygodni i mieliście w swoim domu trójkę obcych dzieci w wieku 1,5 roku, 2,5 i 3,5 lat. Zderzenie planów z rzeczywistością było mocne?
ANNA:
– Na początku to był rzeczywiście kosmos. Po pierwsze, nasz dom ożył. Wszyscy wcześniej pytali, po co nam taki duży dom dla dwojga osób, a my w żartach odpowiadaliśmy, że kiedyś go zaludnimy. Ta możliwość była coraz mniej realna, ale że aż tak to się urzeczywistni, to się nie spodziewaliśmy (śmiech). W ośrodku adopcyjnym bardzo dobrze nas przygotowali, niektóre rzeczy same wchodziły i się sprawdzały, ale niektóre były zaskoczeniem. Podczas pierwszych poranków najstarszy syn pytał nas zaskoczony, dlaczego jesteśmy w piżamie rano. On nigdy nie widział dorosłych osób tak ubranych, w domu dziecka budziła ich pani w pełnym stroju. Do męża szybciej zaczęli mówić „tato”, ponieważ w placówce, w której spędzili rok, nie pracowali mężczyźni. Ja jakiś czas byłam nazywana ciocią, tak jak panie, które się nimi opiekowały.
Tomasz:  – Codziennie zbiegali na dół i pytali, dlaczego nie ma śniadania. Rok spędzili w domu dziecka i musieli uczyć się wszystkiego od nowa, rzeczy, nad którymi się nie zastanawiamy, np. że aby coś pojawiło się na stole, trzeba najpierw to przygotować. W ciągu miesiąca obydwoje schudliśmy około 10 kg, bo nie mieliśmy kiedy jeść, a jeśli jedliśmy, to tylko to, co zostawało, czyli niewiele (śmiech). Na początku śmialiśmy się z tego, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że jest to mechanizm kompensowania deficytów emocjonalnych.

Maluchy jadły za dużo, bo nie doświadczyły miłości mamy w pierwszych miesiącach życia?
ANNA:
– Podczas kursu przekazano nam, że deficyt przejawiający się poczuciem pustki emocjonalnej wiąże się z różnorodnymi zaburzeniami, m.in. jedzenia. Czasami jest niejedzenie, ale zazwyczaj to nadmiarowe niekontrolowane spożywanie posiłków. Co my kombinowaliśmy z tym jedzeniem, żeby zawsze starczyło (śmiech). Gdy mąż jeździł do pracy, ja gotowałam codziennie sześciolitrowy garnek z jedzeniem. Na dole układałam cząstki kurczaka, wyżej ziemniaki i inne warzywa i wychodził z tego rosół wraz z drugim daniem. W międzyczasie gotowałam gar makaronu. Kiedy mąż wracał po południu z pracy, to czasami nie miał co jeść.

Kiedy kobieta rodzi dziecko, ma w zapasie cały repertuar hormonalny, aby obdarzać je uczuciem i dobrze się nim zajmować. U Was w domu trójka pojawiła się nagle, nie było żadnego zaplecza biologicznego. Czy instynktu można się nauczyć?
ANNA:
– Nam mówiono, i my to przyjęliśmy, że nie mamy od siebie oczekiwać jakiegoś wybuchu miłości. Kiedy kobieta rodzi, to działa naturalna regulacja hormonalna powodująca coś na kształt stanu zakochania. W przypadku dzieci adopcyjnych to nie działa, trzeba spodziewać się, że to będzie proces. I my do tego tak podchodziliśmy. Odczuwałam radość i spełnienie, miałam poczucie, że te dzieci wypełniają wszystkie pustki. One z całym swoim bagażem życiowym były gotowe do kochania.
Tomasz: – Dla mnie to nie proces. Nigdy nie miałem poczucia, że muszę budować tę miłość, ale mam świadomość, że w niektórych rodzinach tak może być.

Wasze dzieci mimo że trafiły do Was we wczesnym dzieciństwie, zdążyły mieć bardzo trudne doświadczenia. Oswoiliście ich przeszłość?
ANNA:
– Znaliśmy ich historię. Jest na tyle trudna, że niełatwo mówi się o niej dziecku. Ale wiedzieliśmy, że musimy przygotować się na moment powiedzenia dzieciom o adopcji. Mówiono nam, że nawet jeśli dostaniemy niemowlaka, to przewijając pieluchę, już trzeba trenować i mówić o adopcji, tak aby usłyszeć swój głos i sposób, w jaki się mówi. Mieliśmy starsze dzieci, więc nie było już czasu na planowanie, jak to powiemy. Zachęcano nas, aby stworzyć odpowiednią dla wieku prawdziwą historię, która pozwoli im na takie zakorzenienie się, aby one widziały ten początek naszej rodziny. To było bardzo proste opowiadanie zawierające wyjaśnienie, jak do nas trafili, ale dla nich na tamten czas to było niesłychanie ważne. Było widać, że ich to cieszy, daje im nowe źródło, nowy początek, a z drugiej strony przeszłość została nazwana: dom dziecka, adopcja. Długo temat rodziców biologicznych nie pojawiał się w naszym domu.
Tomasz: – Ta historia mówiła bardzo też o nich, bo to nie jest tak, że tylko rodzice adopcyjni marzą o dziecku. Dzieci w domach dziecka czekają, aż ktoś je stamtąd zabierze.

A kiedy zaczęły zadawać poważniejsze pytania, domagając się konkretniejszych odpowiedzi?
ANNA:
– Minęło kilka lat, od kiedy z nami zamieszkały. Wracaliśmy właśnie z ferii zimowych i córka zaczęła zalewać się łzami. Myśleliśmy, że coś się jej stało. Ona tymczasem powiedziała: „Bo ja chyba kocham tamtą mamę i za nią tęsknię”. A nas po prostu zatkało. Staraliśmy się trochę we wczesnym dzieciństwie wyodrębnić słowo „mama”, aby było zarezerwowane tylko dla mnie, a o ich biologicznej matce mówiliśmy ,,pani, która was urodziła”. Dla starszych dzieci to nie jest za dobre, ale tak nas uczono, żeby dzieciom nie mieszać i aby to słowo „mama” miało odpowiednią wartość. Nie zdążyliśmy jednak zareagować, bo w tym momencie średni syn powiedział: ,,Przestań płakać, ty jej nie możesz kochać, ona nas porzuciła”. Zaszokowało nas to, bo w ogóle takich rzeczy nie mówiliśmy, staraliśmy się wprowadzić ich w ten temat, kiedy będą gotowi.
Tomasz: – Na co odezwał się najstarszy syn: „Przestańcie się kłócić. Była młoda i miała trudną sytuację życiową”. Oni sobie to wszystko wyjaśnili, a nas zdążyło tylko zatkać, spojrzeliśmy po sobie i nie można było nic dodać.

Przecież Wasza najmłodsza córka trafiła do domu dziecka w najwcześniejszym momencie życia.
Tomasz:
– Zaburzenia więzi, braku bezpiecznego przywiązania do jedynych opiekunów we wczesnym dzieciństwie skutkują wewnętrzną raną, która nie goi się czasami do końca życia.
ANNA: – U każdego z naszych dzieci objawia się to w inny sposób. Kiedy córka była malutka, zaburzenia objawiały się tym, że nie chciała się przytulać. Mimo że mieliśmy świadomość, że tak może być, było to dla nas bardzo przykre.
Tomasz: – Jak się ją wzięło na ręce, to ona się nie przytulała, tylko prężyła się i odpychała rękoma.

Jak rodzic jest to w stanie znieść?
ANNA:
– To rozdziera serce, ale trzeba starać się to rozumieć i być na to przygotowanym. Robiliśmy też specjalne ćwiczenia, które pokazano nam w ośrodku, a które tonowały napięcia mięśniowe. Ważne było w tych ćwiczeniach uświadomienie dziecku jego ciała, gdzie się zaczyna, gdzie kończy, że tu są rączki, a tu jest główka. Nasze bardzo energiczne, biegające non stop, aż do samego zaśnięcia dzieci przy tych ćwiczeniach były w stanie zastygnąć. To była odpowiedź na olbrzymie pragnienie wyciszenia.
Tomasz: – Recepta jest jedna: trzeba kochać i podejmować nieustannie próby przytulania, ale metodą małych kroków, absolutnie nie na siłę.

Domyślam się, że w nastoletnim życiu zaburzona więź objawia się inaczej niż problem z dotykiem?
ANNA:
– Z nastolatkami wszystko odbywa się w sferze emocji. Teraz trudno odróżnić, co jest rozwojowym etapem nastoletnim, a co wynika z tych deficytów z dzieciństwa. Mimo to mam wrażenie, że znamy nasze dzieci i widzimy, gdzie te zranienia dochodzą do głosu. Zasadniczo nie są to zaburzenia, nie chcę tego tak nazywać, ale widać dużą niestabilność emocjonalną i tendencje do wchodzenia w skrajne emocje, głównie związane z deprymowaniem samego siebie. Na razie nie mieliśmy skrajnych sytuacji, ale wiemy, że w trudnych okolicznościach u dzieci z takimi problemami może dochodzić nawet do autoagresji. Nasze dzieci raczej dużo mówią, co to one by sobie nie zrobiły. Jednak werbalizując, już częściowo radzą sobie z problemem. Doświadczamy sporych trudów wychowawczych, jednak ważne jest, aby pamiętać, że wychowywanie dzieci adopcyjnych to nie jest to samo co wychowywanie dzieci z prawidłowo rozwiniętym przywiązaniem.
Tomasz: – W pewnym momencie trzeba podjąć decyzję, że nie ma sensu zastanawiać się, co z czego wynika, ile jest naturalnych skłonności nastoletnich, a ile zranień z dzieciństwa. Trzeba tym dzieciom pomóc w każdym momencie i z każdym problemem. To, czego im najbardziej potrzeba, to miłość i akceptacja.

A z czym teraz najbardziej się zmagacie?
ANNA:
– Wszystkie nasze dzieci mają nieharmonijny wzrost: rozwój intelektualny przebiega prawidłowo, ale emocjonalnie są półtora roku w tyle. Mamy olbrzymi problem ze szkołami, do których uczęszczają. Nauczyciele nie znają tematu i nie pogłębiają swojej wiedzy odnośnie do niego. Jak się spojrzy na nasze dzieci, to można odnieść wrażenie, że niczego im nie brakuje, są bystre, inteligentne, więc postrzega się je przez pryzmat ich zewnętrznych cech. Skutkuje to tym, że oczekuje się od nich więcej, niż one mogą osiągnąć. Potencjał mają niewątpliwie, ale trzeba do nich umiejętnie podejść i uszanować te zranienia, które są, a także docenić to, że z wielkim trudem pokonują samych siebie, żeby nie narazić się na odrzucenie. Cała trójka ma wbudowany schemat odrzucenia, więc działa on w ten sposób, że jeśli widzą, że zostali już odrzuceni, skrytykowani, niezaakceptowani, to automatycznie udowadniają, że zasłużyli na odrzucenie. Najważniejsze, czego potrzebują od nas, to bezpieczna baza, która zapewni ich, że zawsze mogą nam ufać i że zawsze mają w nas wsparcie, niezależnie od okoliczności.
Tomasz:  – Ktoś nam ostatnio powiedział: „Najważniejsze dla was to dbać o relacje z dziećmi, a nie martwić się tak sprawami edukacji, bo szkoła przeminie, a wy zawsze będziecie rodziną”. Na przestrzeni wszystkich lat widzimy, że najważniejsze nasze zadanie to utwierdzanie naszych dzieci w poczuciu własnej wartości, pomaganie im w odkrywaniu talentów, wzmacnianie. Mamy zgodę wewnętrzną na to, co się będzie działo, nie muszą kończyć studiów. Cieszymy się, bo widzimy, jak bardzo duży rozwój przeszli, od kiedy są u nas. Naprawdę jesteśmy z nich niesamowicie dumni.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki