Informacja o śmierci Davida Lyncha zaskoczyła mnie. Nie wiedziałam, że chorował na rozedmę płuc, że musiał od jakiegoś czasu wspomagać się tlenem. A wiek? Cóż, nie liczy się lat ulubieńcom, wydaje się, że będą żyć wiecznie. Z Lynchem związana jest właściwie cała moja młodość, to m.in. on edukował mnie artystycznie w dziedzinie filmu. Dlatego wspominam go tak, jak się robi, gdy umiera ktoś bliski.
Jego filmy noszą miano kultowych. Co do tego zgadzają się wszyscy. Pierwszy mój kontakt z Davidem Lynchem związany był z serialem Miasteczko Twin Peaks. Nie zapomnę pustych ulic w mieście, gdy serial był pokazywany w polskiej telewizji. Pamiętam, że było lato 1990 roku. I że był to serial trochę dziwny – tak się o tym myślało początkowo. Był inny niż wszystko, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Tajemnice, niby niewinni bohaterowie, czające się wokół zło w małym, zwyczajnym miasteczku. Ta atmosfera, gęstniejąca z odcinka na odcinek, hipnotyzowała. A ta plejada postaci! Agent specjalny Dale Cooper wkraczający do akcji i jego zamiłowanie do placka wiśniowego i „cholernie dobrej kawy” to po prostu majstersztyk. Wszyscy zastanawialiśmy się, kto ostatecznie zabił Laurę Palmer, i wszyscy byliśmy zdumieni przemianą jej ojca w mordercę, które przypominało wręcz opętanie. Serio? Całkiem serio. Surrealistyczna atmosfera podlana mistyką i komizmem to rzadki miszmasz i nikomu nie udało się tego powtórzyć. Nawet samemu Lynchowi w nakręconej po latach kontynuacji. Ale jest jeszcze w Twin Peaks muzyka Angelo Badalamentiego i głos Julee Cruise. Zmarła w 2022 r. i fani Twin Peaks po niej płakali.
Oglądałam Twin Peaks kilka razy, ale filmem, który przewrócił moje myślenie o sztuce filmu, była Dzikość serca. Pamiętam, że siedzieliśmy na seansie w kinie podczas Konfrontacji w całkowitym zdumieniu. To był dopiero nowy paradygmat, postmodernizm w czystej postaci. Był znowu rok 1990 i kiedy gromadą studencką wyszliśmy z kina i poszliśmy na piwo, ktoś wyraził myśl, która dręczyła nas wszystkich: to było na serio? Dzikość serca widziałam również kilka razy, podobnie jak inne filmy z moich ulubionych: Blue Velvet, Mulholland Drive, Zagubiona autostrada. Takie zagadkowe fabuły, które często dzieją się na pograniczu snu i jawy. I czające się zło, które bywa demaskowane.
Potem już odeszłam od niego. Trochę zaczął mnie irytować aktywizmem na rzecz ruchu transcendentnej medytacji, której się całkowicie poświęcił. Zawsze ciągnęło go w stronę odkrywania psychologicznej głębi i podświadomości, ale wolałam, jak robił to w filmach niż w książkach i wywiadach. Więc o tym zapominam i dziękuję mu za kino, które przekracza to, co logiczne i zrozumiałe, za przekraczanie schematów i otwarcie na nowe doświadczenie kina. „Sowy nie są tym, czym się wydają”.