Cofnijmy się do pontyfikatu Benedykta XVI, a dokładnie do tematyki trzech encyklik, które wydał: Deus caritas est (2005), Spe salvi (2007) oraz Lumen fidei (2013). Co prawda trzecia z nich oficjalnie jest dokumentem papieża Franciszka, ale w dużej mierze była przygotowana przez jego poprzednika. Tym, co pierwsze rzuca się w oczy, jest sięgnięcie po schemat cnót teologalnych; zresztą nawet będąca poza tą listą trzecia, sygnowana przez Benedykta XVI encyklika Caritas in veritate (2007) to w dużej mierze wskazanie na praktyczne, a dokładnej społeczno-polityczne skutki kierowania się cnotą miłości w praktyce gospodarczej i relacjach władzy. Warto też, dla pełni obrazu caritas, jaki nam podsuwał przed oczy ten papież, zajrzeć do adhortacji o Eucharystii Sacramentum caritatis (2007).
Pójść w głąb
Jeden z największych teologicznych umysłów XX wieku nie bez powodu wskazał współczesnym katolikom właśnie ten kierunek. Najpierw zajął się doprecyzowaniem pojęcia miłości, które, odmieniane na wszelkie sposoby we współczesnej narracji, rozmyło się do tego stopnia, że zaczęto je stosować do opisywania także takich relacji, które są głęboko destrukcyjne. Takie doprecyzowanie więc było konieczne, gdyż Nowy Testament jasno stwierdza, że Bóg jest miłością (zob. 1 J). Jeśli więc chcemy Go poznawać, głosić i jednoczyć się z Nim, potrzebne jest właściwe rozumienie pojęć, którymi Go określamy, a także zdolność do ich objaśnienia tym, którzy od nas będą oczekiwali uzasadnienia nadziei, która w nas jest (zob. 1 P 3, 15).
Tu pojawia się pierwsze wskazanie, które zresztą moim zdaniem jest fundamentalne, choć jednocześnie wydaje się elementarne – wierność modlitwie, a przede wszystkim dążenie do tej kontemplacyjnej. To być lub nie być naszej wiary, zwłaszcza jeśli chodzi o osoby, które są wezwane do ewangelizacji. Tu podkreślam dwa słowa: „wierność” i „kontemplacyjnej”. Kiedy spojrzymy na dzień najgłębszego milczenia Boga, a więc Wielką Sobotę, jej czyściec przetrwała wiara tylko jednej osoby, która jednocześnie jest najwytrwalszą i największą kontemplatyczką w dziejach – Maryi. To nie jest przypadek. Ona, jak notuje św. Łukasz, zachowywała wszystkie wydarzenia dotyczące Jezusa w swoim sercu. A zachowywać, to znaczy czynić coś wiernie i wciąż do tego wracać.
To pokazuje pewną dynamikę. Natura nie znosi pustki, zresztą o tym właśnie mówił Jezus w przypowieści o wyrzuceniu demona, który za jakiś czas wraca, a widząc ludzkie wnętrze posprzątane, ale puste, zbiera jeszcze siedem innych demonów, gorszych niż on sam, i zamieszkują tam (zob. Łk 11,24–26). W Maryi nie było miejsca na złe duchy, bo była wypełniona Bogiem. Jeśli kontemplacja modlitwa będzie naszym priorytetem, powoli będzie wypierać ciemność i szum. Łacińskie contemplor ma tylko stronę bierną, więc niejako z definicji służy opisowi raczej stanu niż aktywności, i to cel, ku któremu dążymy: pozwolić Bogu trwać w nas i nam samym trwać w Nim. Im bliżej tego będziemy, tym jaśniej będziemy widzieć Jego piękno, dobroć i prawdziwość, a to sprawi, że coraz głębiej prawdziwiej będziemy Go kochać. A ponieważ On sam jest miłością i to On pierwszy nas umiłował, z radością nas poprowadzi ku sobie i ku innym ludziom.
Tożsamość
Duże wrażenie sprawił na mnie niedawno wywiad z biskupem Trondheim, Erikiem Vardenem, opublikowany na włoskim portalu Il Foglio („La secularizzatione si è esaurita”. Parla il vescovo Erik Varden, rozm. M. Matzuzzi). To człowiek, który wychował się w rodzinie formalnie luterańskiej, a w praktyce agnostycznej, po nawróceniu wykładał teologię na uniwersytecie w Cambridge. W 1993 roku został katolikiem, potem trapistą, a następnie wyświęcono go na biskupa wspomnianej norweskiej diecezji.
Wskazał on m.in. na to, jak współcześnie młodym trudno znaleźć odpowiedź na pytanie o tożsamość. Zresztą nie tylko młodym. Chwytamy się niekiedy zewnętrznych form. Biskup Varden proponuje takie spojrzenie na międzynarodowe poruszenie po pożarze katedry Notre Dame w Paryżu: źródłem tej reakcji była nie tyle wiara, ile fakt, że ten kościół to kulturowy symbol. Tymczasem nie mamy zatrzymywać się na powierzchni, czyli jedynie przy kulturowych „totemach”, które mogą po prostu przestać istnieć, ale walczyć o to, by wytrwać przy objawionym i opracowywanym przez tysiąclecia rozumieniu podstawowych prawd o Bogu i człowieku. Po prostu trzeba jasno określić, kim jesteśmy oraz jak widzimy świat, i dopiero z tej pozycji wchodzić w dialog wszelkiego rodzaju.
Duszpasterstwo intelektualne
To jeden z powodów, dla których bp Varden wskazuje, że na tle wielu istotnych kwestii z tego zakresu wybija się szczególnie jedna: intelektualny rozwój wiary. Nie chodzi jednak o fascynację duchem czasu i modnymi tezami filozoficznymi, bo te zmieniają się o wiele szybciej, niż Kościół jest w stanie nadążyć (biskup Trondheim używa tu mocnego obrazu przechodzenia od jednego ideowego popieliska z resztkami żaru do kolejnego), ale o duszpasterstwo intelektualne, polegające na rozwijaniu depozytu wiary, stanie mocno przy tym, co już zostało objawione lub dopracowane, dzielenie się tym i pogłębianie rozumienia tych treści. To tradycja intelektualna Kościoła ma być normą, nie to, co przychodzi od świata – niestety współcześnie wielu teologów zaczęło przycinać ortodoksję do modnych w danym momencie nurtów myślenia. Moda, nawet utrzymująca się dłuższy czas, zawsze mija, a wraz z tym przestaje być aktualna związana z nią teologia, i to wkrótce po tym, jak miała wnieść „nowy powiew”.
Tu kluczem w rozeznaniu, poza wiedzą z zakresu własnej tradycji i filozofii, jest właśnie kontemplacja. To dzięki niej rodzi się sensus fidei – zmysł wiary pozwalający z dużą jasnością odróżniać to, co jest prawdą o Bogu, od błędnego nauczania.
Ekosystem
Biskup Erik Varden nawrócił się, słuchając drugiej symfonii Gustawa Mahlera Zmartwychwstanie. Niedawno papież Franciszek zaś wydał list o znaczeniu literatury w formacji duchowej, także u Benedykta XVI i jego poprzedników znajdziemy wskazania na to, jak istotne jest tworzenie kultury, która będzie się opierała na chrześcijańskich wartościach i będzie je niosła. Nie chodzi tylko o cel katechetyczny. Jej dzieła mogą być świetnym „przedszkolem” kontemplacji, ucząc zatrzymania, pogłębionego spojrzenia, ale też pokazując, jak wiele można zyskać, jeśli wytrwamy, zamiast uciekać, usłyszawszy pierwsze pomruki nadciągającej nudy. Zachwyt pięknem pozwala nam doświadczyć działania miłości eros, czyli tej, która sprawia, że zapominamy o sobie i wychylamy się ku temu, co nas zachwyciło (więcej w Deus caritas est).
Zresztą nie należy też negować wartości przekazu treści. Tu jednak od pewnego czasu obserwuję problem, który polega na wykorzenieniu z własnej kultury religijnej. Chodzi mi o utratę zdolności do czytania symboli trwale obecnych w chrześcijaństwie czy, chociażby, rozpoznawania świętych po ich atrybutach. Dla naszych przodków kościoły, szczególnie te barokowe, ale i wcześniejsze, były przestrzeniami, które mówiły. My już mamy problem ze zrozumieniem tego języka i to też ma wpływ na brak zainteresowania chrześcijaństwem – wydaje się płaskie i banalne, a często to wrażenie wynika po prostu z niewiedzy o bogactwie własnej tradycji. Świetną odpowiedzią na tę sytuację był cykl filmów bp. Roberta Barrona Katolicyzm, pokazujący olbrzymie bogactwo duchowe naszej wiary na tle kultury, którą wytworzyła. Prowadzący odnosił się do dzieł sztuki, architektury, wprowadzając właśnie w język Kościoła, obecnie często już zapomniany, a opowiadający przecież najpiękniejszą historię, jaka wydarzyła się w historii świata.
Naturalną przestrzenią, w której powinniśmy doświadczać tego stanu zachwycenia, jest liturgia – czas sprawowania Sacramentum Caritatis (Sakramentu Miłosierdzia). Jej piękno służy jasno określonemu celowi: ma nas na czas trwania modlitwy „wyprowadzić z nas samych” (ale nie ze względu na błędy w celebracji). Bliskie mi bardzo jest to, co niedawno na swoim profilu napisał o. Dominik Dubiel SJ: „Przez tych kilka miesięcy bycia księdzem już wielokrotnie przekonałem się, że dla wielu osób najbardziej wyczekiwaną innowacją liturgiczną jest normalność, prostota i zaufanie, że to, co Kościół wypracował w tym temacie [liturgii] jest naprawdę wystarczające, więc nie trzeba fajerwerków i udziwnień”. W modlitwach Mszy św., w powtarzalności i prostocie gestów oraz formuł można odnaleźć wiele inspiracji, a na pewno wyciszenie i zaproszenie do pójścia w głąb. Do tego liturgia jest także doświadczeniem wspólnego działania, tego, że nie jesteśmy sami w naszym podążaniu za Barankiem.
Tworzy ona czasoprzestrzeń, w której możliwe jest doświadczenie bezpośredniego działania Trójcy: Ducha, który przemienia, Syna, który zbawia, karmi i leczy, wreszcie Ojca, ku którego chwale celebrujemy. Dlatego tak ważna jest nie tylko nasza otwartość na to, by Boga przyjmować, ale też zewnętrzna forma, od budynku począwszy, a na trosce o czystość obrusa i naczyń liturgicznych skończywszy. Dlatego istotne jest to, czy i jak wypowiadamy odpowiedzi, jak robi to kapłan, jaka muzyka i jaki śpiew są częścią celebracji albo na ile zachowywana jest w przewidzianych momentach cisza, jak czytane są lekcje. Jeśli my nie będziemy tego traktować poważnie, czemu mieliby to docenić niewierzący czy nawet osoby będące tzw. kulturowymi katolikami?
Nadzieja
Dla mnie ulubioną encykliką Benedykta XVI pozostaje Spe salvi. Papież opisuje w niej m.in. mechanizm, który prowadzi do współczesnej epidemii rozpaczy. Zresztą to ta ostatnia sprawia, że tak popularne są wszelkiego rodzaju sposoby na utratę kontaktu z rzeczywistością. Nasza psychika jednak z czasem przyzwyczaja się do bodźca i musimy zwiększyć jego siłę, więc kolejne filmy/gry/romanse są coraz drastyczniejsze, mroczniejsze, a coraz mniej w nich logiki i treści. Nie chodzi w końcu o przemyślenia, tylko żeby na pewien czas się znieczulić. Poszukiwanie tego jest tak popularne w naszym społeczeństwie, bo utrata perspektywy sięgającej poza doczesność, a więc nadziei na wieczne szczęście, wpędza w egzystencjalny lęk i ostatecznie odbiera poczucie sensu życia.
W świecie chomiczego biegu chrześcijanie mają być tymi, którzy potrafią się zatrzymać, a jednocześnie posiadają wewnętrzną motywację, by coś zmieniać na lepsze. Biskup Varden pisze o wybieraniu tego, co w powszechnej narracji spotyka się z oporem, ja ujęłabym to inaczej: mamy być znakami sprzeciwu. Jeśli pozwolimy, by naszą codzienność kształtowała nadzieja wynikająca ze zmartwychwstania Pana i Jego obietnic, będziemy się odcinać od tła; będziemy odbierani jako dziwni. Jeśli jednak nie przestaniemy nigdy tej nadziei w nas pielęgnować, dzięki czemu będzie ona nieustannie wzrastać, już samym naszym życiem będziemy głosić. To zresztą bardzo mnisze i sięgające pierwszych wieków Kościoła – prowokować samą formą swojej codzienności do pytania: „Skąd oni to mają?”.
Wiara
Ostatnią cnotą jest wiara. Papieże przedstawiają ją jako źródło światła, które tym się różni od pozostałych, że jest w stanie przeniknąć całą egzystencję człowieka. Totalność tej cnoty sprawia, że pierwsi chrześcijanie nie wahali się oddawać za nią życia. Nic dziwnego, przynosiła im wewnętrzną wolność, gdyż pozwalała ujrzeć życie w nowej perspektywie, pełnej pokoju i ufności. Światło niesione przez wiarę ma też tę cechę, że porządkuje świat, przywracając właściwe proporcje i hierarchię wartości. Czyni wierzącego wolnym, chociaż ten płaci za to najwyższą stawkę. Ojciec Michał Zioło, także trapista, w 33 listach z Atlasu opisał ją frazą: „Ja mu życie, On mi życie. Wieczne”. Wyrzeczenie się wszystkiego, do którego prowadzi wiara, jest jednocześnie zyskaniem o wiele więcej. Tego, czego świat nie może dać – pokoju oraz rodzących się z niego radości i siły.
Wymienione cnoty są teologalne, czyli pochodzą od Boga. Jeśli chcemy, by nam współcześni usłyszeli to, z czym Pan nas do nich posyła, i by chcieli to przyjąć, od Niego potrzebujemy czerpać wiarę, nadzieję i miłość. Trzeba nam stawać się kontemplatykami, albo nie będzie nas wcale.