Tekst ten pisany jest na cztery dni przed inauguracją prezydentury Donalda Trumpa, ale doprawdy nie wiadomo, jak będzie wyglądał świat w momencie, gdy artykuł ukaże się drukiem. Wydarzenia biegną tak szybko, że trudno jest cokolwiek przewidywać, nawet w skali nadchodzących dni. Jedno przynajmniej jest pewne: niesamowita siła sprawcza wracającego na arenę amerykańskiego przywódcy. Czy wynika to z jego umiejętności i siły, jaką dysponuje, czy raczej z zabobonnej wiary świata w to, że po zmianie flagi wszystko już będzie wyglądało inaczej – to już zupełnie inna sprawa.
Aż się prosi o te instalacje
Zacznijmy od Grenlandii. Słowa prezydenta elekta o „konieczności” pozyskania tej największej wyspy świata dla Stanów Zjednoczonych, włącznie z możliwością jej odwojowania od Danii (z którą USA łączy przynależność do NATO), opinia publiczna przyjęła w jednym pakiecie z podobnie szokującą propozycją przyłączenia do USA Kanady. Te pomysły są tak odjechane (slangowy zwrot dobrze tu pasuje), że publiczność, zamiast się oburzać, wzruszyła tylko ramionami. To pewnie jakieś żarty. Pamiętamy przecież pogróżki Trumpa, że będzie zachęcać Rosję do ataku na te kraje Paktu Północnoatlantyckiego, które nie będą łożyć do wspólnej kasy co najmniej dwa procent swojego dochodu. Donald już taki jest i chyba wszyscy się do tego przyzwyczaili.
Tymczasem sprawa wcale nie jest do śmiechu. Zacznijmy od tego, że spora część obywateli zarówno Grenlandii, jak i Kanady, nie miałaby nic przeciwko takiej aneksji. W Grenlandii, jeśli wierzyć ostatniemu sondażowi, jest to nawet ponad połowa populacji. Kraj ten w 90 proc. zamieszkują Inuici, czyli Eskimosi – krewniacy Inuitów północnoamerykańskich, którym bliżej jest do nich niż do Duńczyków, rządzących nimi z odległej Kopenhagi. To nic, że ludzi tam tyle, że starczyłoby zaledwie na zaludnienie dwóch dużych dzielnic Poznania. Waga Grenlandii liczy się w innych jednostkach. To po pierwsze surowce, coraz szerzej dostępne spod zwałów topniejącego lodowca. Ale przede wszystkim liczy się położenie. Najkrótsza droga do Ameryki dla rosyjskich rakiet, wystrzelonych z Syberii, wiedzie przez Ocean Lodowaty i biegun północny. I tutaj na ich drodze staje właśnie Grenlandia. Teraz praktycznie bezbronna, lecz swoją lokalizacją aż prosząca się o to, by zainstalować tam sieć wyrzutni antyrakiet.
W sytuacji globalnej zimnej wojny i realnego zagrożenia tą gorącą muszą, niestety, ulec przewartościowaniu dotychczasowe schematy państwowej suwerenności.
Bez finezji, za to skutecznie
Trump oczywiście nie zamierza z Danią wojować, jak kiedyś Niemcy wojowały z tym krajem o Holsztyn i Szlezwik. Można też założyć, że nie myśli serio o aneksji Grenlandii czy też o jej wykupieniu. To biznesmen i na światowej arenie działa za pomocą znanych sobie chwytów, typowych dla negocjacji biznesowych, nie zaś dyplomatyczno-politycznych. Zapewne byłby szczęśliwy, gdyby tylko Dania sfinansowała, wyłącznie na własny koszt, budowę systemu obrony antybalistycznej. Jednak Dania jest krajem, który – przynajmniej według Trumpa – łoży na wspólne przecież cele NATO zbyt mało. Jak zmusić ją do większej ofiarności? Starym chwytem, czyli udając, że wstaje się z hukiem od stolika biznesowych negocjacji. Tym właśnie było gadanie o „konieczności” aneksji i sugerowanie możliwości zajęcia Grenlandii siłą. Trudno uwierzyć, by Kopenhaga w to uwierzyła, ale z pewnością przyjęła za dobrą monetę dwa sygnały wysłane przez Trumpa: w kwestiach finansowania jestem zdeterminowany i w ogóle nie wiecie, co teraz zrobię.
Ta mało finezyjna gra psychologiczna przyniosła jednak błyskawiczny skutek. Premier Danii Mette Frederiksen w osobistej rozmowie z prezydentem elektem zapewniła go o wzięciu przez jej kraj „jeszcze większej odpowiedzialności” za bezpieczeństwo Grenlandii. Czyli mówiąc wprost, Kopenhaga wyłoży więcej kasy na zbrojenia. Mówiąc jeszcze inaczej, Stany – w obliczu uznanej przez wszystkich członków NATO konieczności tych instalacji – nie będą musiały spłacać lwiej części owej inwestycji z własnej kieszeni, bo podzielą się wydatkami z Duńczykami. I zapewne o to tylko Trumpowi chodziło.
Dwa sukcesy
W „kwestii grenlandzkiej” Trump może sobie zatem zapisać na koncie jednoznaczny sukces – i to jeszcze przed rozpoczęciem kadencji. Drugim takim sukcesem, osiągniętym przy pomocy tych samych narzędzi, jest Gaza. Izrael oraz Hamas ogłosiły o zawarciu długo oczekiwanego porozumienia, którego częścią byłoby nie tylko zawieszenie broni, lecz także uwolnienie wszystkich żydowskich zakładników, jacy jeszcze, po prawie półtorarocznej wojnie, pozostają w niewoli Hamasu. A sprawił to nie kto inny jak Donald Trump, który tupnął nogą i zapowiedział, że „urządzi piekło” Hamasowi, gorsze jeszcze niż uczynił to Izrael – jeśli zakładnicy nie zostaną uwolnieni do dnia jego zaprzysiężenia.
W chwili pisania tego tekstu nie wiadomo jeszcze, czy porozumienie zostanie ostatecznie podpisane. Izrael grozi zerwaniem rozmów, gdyż – jak twierdzi – delegacja Hamasu próbuje w ostatniej chwili wymusić na negocjantach dodatkowe ustępstwa. Ale tak czy inaczej, sam fakt, że przedstawiciele śmiertelnie wojujących stron w ogóle usiedli do stołu rokowań, i tak jest przełomem.
Trump wymusił ustępstwo ze strony Hamasu, ale też, w pewnej mierze, ze strony ekipy Benjamina Netanjahu. Premierowi Izraela bowiem do tej pory bardziej zależało na ostatecznym zgnieceniu Hamasu niż na uwolnieniu zakładników.
Gwarancje dla Ukrainy
„Z wojną jest jak z życiem, to jest jak sinusoida” – powiedział Wołodymyr Zełenski podczas pobytu w Warszawie. Prezydent Ukrainy przybył do nas, by zademonstrować wolę współpracy w krajem, który rozpoczął właśnie półroczne przewodnictwo w Unii Europejskiej. A także by wzmocnić własną pozycję przed, nadchodzącymi nieuchronnie, rozstrzygnięciami pokojowymi z Rosją.
Jeszcze całkiem niedawno Kijów oburzał się na ministra Radosława Sikorskiego, gdy ten zaledwie wspomniał o możliwości wzięcia Krymu pod międzynarodową kontrolę. Dzisiaj Ukraińcy, jak się wydaje, godzą się na pozostawienie Rosji nie tylko Krymu, ale też zagrabionych wschodnich rejonów Donbasu. Co więcej, zdają sobie sprawę, że akces Ukrainy do NATO to w najlepszym przypadku sprawa nieokreślonej w czasie przyszłości. Teraz na stole przetargowym leży karta członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej, ale wcześniej jeszcze – sprawa gwarancji bezpieczeństwa, obowiązujących po podpisaniu rozejmu z Moskwą. Zełenskiemu się spieszy, bo chce zyskać jak najlepsze pozycje negocjacyjne w momencie objęcia prezydentury przez Trumpa. Co – jak wszyscy wierzą – będzie dla świata sygnałem gongu, obwieszczającym początek rozmów w sprawie zawieszenia broni.
Tę potrzebę pośpiechu zrozumiał brytyjski premier Keir Starmer, który 16 stycznia przybył do Kijowa z ofertą „porozumienia stulecia”. Zełenski i Starmer należą do grona polityków przekonanych, że pokój na Ukrainie, bez jednoczesnych silnych gwarancji bezpieczeństwa dla tego kraju, bynajmniej Rosji nie zatrzyma, a jej imperialne ambicje będą ją pchały do kolejnych ataków. I chyba mają rację, czego dowodzi chociażby otwarcie nowej rosyjskiej bazy Matan-as-Sarra w Libii, na saharyjskiej pustyni, w pobliżu granic z Egiptem, Sudanem i Czadem.
Pobita w Syrii bestia liże rany i odradza się w Afryce. Zimna wojna toczy się po świecie linią sinusoidy i nic nie wskazuje, by miała się zatrzymać. A to, co widzimy obecnie, to jedynie przegrupowanie.