Wmojej pamięci Auschwitz niemal zawsze było obecne. Na pewno od chwili, gdy jako siedmiolatka zobaczyłam na przedramieniu mojego wujka wytatuowany numer. Byłam na wakacjach z moją babcią u rodziny jej brata w wielkopolskiej wsi. Pewnego dnia, w przedsionku, wujek stał oparty o łopatę. I wtedy zobaczyłam tatuaż: niewyraźny, a jednak wyraźny. Byłam nieświadomym zła dzieckiem, więc zapytałam: cóż to takiego, wujku, co tam masz na ręce? I zupełnie nie pamiętam, co odpowiedział. A jednak ten obraz pozostał, mam go przed oczami, potrafię go przywołać. Potem, w ciągu lat, docierały do mnie różne przekazy rodzinne, które zmieniały się w ciągu tego czasu, bo i ludzka pamięć szwankuje, im jest starsza. Przecedza wspomnienia, dodaje nowe. Jedno było pewne i niezmienne: wujek był w Auschwitz. Jego drogę krzyżową znalazłam dzięki stronie straty.pl, jak to z więzienia w Rawiczu, przez obóz w Papenburgu trafił w 1943 r. do Auschwitz, a koniec wojny zastał go w Buchenwaldzie. Auschwitz przychodziło do mnie w lekturach, wybieranych w najmłodszych latach według jakiegoś przedziwnego klucza.
Aż wreszcie, gdy byłam już dorosła, w osobie mojego krewnego, który nosił takie samo nazwisko co ja, a jego siostrę zdążyłam poznać i mówiłam o niej „ciocia”. Napisałam o nim książkę, a właściwie o jego ofiarach, bo Alfred Trzebinski był, owszem, w Auschwitz, ale po drugiej stronie drutów.
To tylko przenośnia – jako lekarz obozowy SS przecież często przebywał po tej samej stronie drutów co więźniowie.
Opisując jego życie osobiste i zawodowe oraz wybory, jakich dokonywał, sięgnęłam po książkę amerykańskiego psychiatry Roberta Jaya Liftona, zatytułowaną Nazistowscy lekarze. Mord medyczny i psychologia ludobójstwa. Po wojnie psychologowie zastanawiali się, jak było możliwe do pogodzenia spokojne życie rodzinne z tak bestialskim okrucieństwem w godzinach pracy. Odwiedzali nazistowskich sprawców w więzieniach i przeprowadzali wywiady. Niczego się nie dowiedzieli: pytanie pozostało otwarte, a nikt nie znał na nie odpowiedzi. Lifton jest jednym z tych, którzy chcieli się dowiedzieć. Jego książka, najważniejsza w tej dziedzinie, wydana w 1986 r., niedawno ukazała się po raz pierwszy w polskim przekładzie.
W Auschwitz
Alfred Trzebinski przed wojną był bardzo ofiarnym lekarzem rodzinnym, a także oficerem SS. Miał 39 lat, gdy dostał skierowanie do służby w obozie Auschwitz. Pojawił się tam, po dwumiesięcznym szkoleniu, w czerwcu 1941 r. Jakie były obowiązki lekarza obozowego? Nie miały nic wspólnego z leczeniem. W tamtym czasie nie było jeszcze tych strasznych selekcji na rampie kolejowej, więc na razie uczestniczył tylko w tych wewnątrz obozu: sprawdzał, czy więzień jest na tyle zdrowy, żeby wymierzyć mu kary, zabijał zastrzykiem z fenolu, wysługując się często więźniami, był obecny podczas egzekucji i stwierdzał zgon, obserwował gazowanych, czy już nie żyją.
Trzebinski został zakwaterowany na osiedlu SS bardzo blisko obozu, każdego dnia przekraczał bramę z napisem „Arbeit Macht Frei”. Zbierając materiały do książki, siedziałam w archiwum, które mieści się w budynku za krematorium. Musiał tamtędy przechodzić, idąc do bloku 20, gdzie Lagerarzt miał swój gabinet. Wizytował chorych, a raczej rzucał na nich okiem. Leżeli nieprzytomni, na papierowych siennikach, przykryci brudnymi kocami pełnymi wszy i pluskiew. Wszędzie fekalia, wydzieliny ropne, smród… Tych, którzy w nocy zmarli, kładło się przed blokiem. Nagie wychudzone ciała leżały pokotem. Trzebinski, wysublimowany esteta, który znał na pamięć całego Goethego, bardzo cierpiał, patrząc na to wszystko.
To była rzeczywistość lekarza, który trafił z ciepłej posadki z miasteczka nad Łabą do piekła Auschwitz. Podczas zeznań, jakie złożył w 1946 r. przed amerykańskim sądem, stwierdził, że był tak wstrząśnięty, że popadł w apatię i przestał jeść, a potem, po niecałym roku, poprosił o przeniesienie. I tak rozwijała się jego kariera, bo ostatecznie jakoś się przyzwyczaił i kontynuował swoją pracę w kolejnych obozach koncentracyjnych. W międzyczasie zakochał się, ożenił i urodziła mu się córka. Było to bardzo szczęśliwe małżeństwo.
Zdwojenie
Można powiedzieć, że się przystosował i w ten sposób udało mu się pogodzić dwa życia: to obozowe i to rodzinne. Do tego stopnia, że będąc sądzony w sprawie morderstwa na dzieciach żydowskich poddanych eksperymentom medycznym, uparcie twierdził, że im ulżył w cierpieniach. Uważał poza tym, że musiał wykonywać rozkazy, że przecież nikogo nie bił, i że był nieszczęśliwy z powodu ciężaru, z jakim łączyła się jego praca. Naprawdę był przekonany, że należy mu współczuć, wymagało tego jego wielkie poświęcenie.
Kiedy czytam książkę Liftona, który po rozmowach z ludźmi, którzy pełnili w Auschwitz funkcje lekarza, przedstawia psychologiczne mechanizmy przystosowania się do ekstremalnej sytuacji, widzę dokładnie drogę, jaką przeszedł Trzebinski. Jeden z byłych lekarzy, z którym rozmawiał Lifton, powiedział mu: „W Auschwitz można się było zachowywać jak normalny człowiek tylko przez kilka pierwszych godzin”, a potem „człowiek był już usidlony i musiał podążać z nurtem”. Lifton tę umiejętność przystosowania się nazwał „zdwojeniem”, które polegało na wytworzeniu przez psychikę dwóch jaźni. Jedna jaźń to ta pierwotna, a druga obozowa. Ta obozowa miała za zadanie skłonić do udziału w mordowaniu bez poczucia, że jest się mordercą. Zdwojenie oczywiście dotyczyło każdego nazisty w takiej sytuacji, ale szczególnie niezbędne było lekarzom. Ich pierwotna jaźń przecież pamiętała o misji lekarza-uzdrowiciela, a jednak zmieniali się w tych obozowych warunkach w ludzi ukierunkowanych na mord.
Faustowski wybór
Proces zdwojenia przebiegał w czasie. Po dniach szoku następował kolejny etap: odrętwienie emocjonalne, które było konieczne, żeby móc egzystować w Auschwitz. Wobec ofiar trzeba było wykazać obojętność. Zaczynało się od pierwszej selekcji, kiedy to lekarz miał boską moc decydowania o śmierci i życiu. Do pokonania tej naturalnej blokady niezbędna była już jaźń obozowa. Był to proces przejściowy, który trwał mniej więcej, jak wykazuje Lifton, od dwóch do trzech tygodni. Po tym czasie jaźń obozowa była już całkowicie wykształcona, dzięki czemu lekarz mógł pogodzić te dwie rzeczywistości, w których uczestniczył. „Wszystko to, co czynię na planecie Auschwitz, nie zalicza się do spraw ziemskich” – mówił sobie nazistowski lekarz, bo wciąż przecież czuł potrzebę myślenia o sobie jako o uzdrowicielu i dobrym uczynnym człowieku. W końcu „brudną robotę” wykonywało „drugie ja” i wcale nie wynikało to z eliminowania sumienia. „Wymagania sumienia zostały przeniesione do jaźni Auschwitz, która umieściła je w ramach własnych kryteriów dobra (np. obowiązek, lojalność wobec grupy), uwalniając w ten sposób pierwotną jaźń od odpowiedzialności” – pisze Lifton.
Zdwojenie pomogło potem, po wojnie, wrócić do „dawnego ja”, czyli do zawodu lekarza-uzdrowiciela, a takich przypadków było zbyt wiele. Tę odyseję (psychologiczną podróż od lekarza-uzdrowiciela przez lekarza-zabójcę w obozach do lekarza postnazistowskiego, czyli poobozowego uzdrowiciela) świetnie widać na przykładzie Alfreda Trzebinskiego. Wrażliwy na cierpienie ludzkie lekarz rodzinny stał się lekarzem-zabójcą, a po 1945 r. powrócił do pracy jako empatyczny i chwalony przez pacjentów uzdrowiciel. I to bez żadnych psychologicznych następstw.
Lifton podkreśla jasno, że pojawienie się jaźni Auschwitz, nawet jeśli dokonywało się nieświadomie, to zawsze wymagało świadomego wyboru. Zawsze musiał być to wybór moralny: „poddając się zdwojeniu, nazistowscy lekarze dokonali faustowskiego wyboru zła”. Można powiedzieć, za autorem Nazistowskich lekarzy, że to przede wszystkim oni – lekarze – byli odpowiedzialni za „morderczą ekologię” Auschwitz: wybierali ofiary, czuwali nad psychologicznymi i fizycznymi mechanizmami eksterminacji i dbali o zachowanie balansu między funkcją eksterminacyjną obozu a funkcją obozu pracy. Oba musiały dobrze funkcjonować.
---
Nazistowscy lekarze. Mord medyczny i psychologia ludobójstwa
Robert Jay Lifton
Znak Horyzont 2024