Chyba trudno znaleźć osobę, która spotykając się po raz pierwszy z twórczością Davida Lyncha, nie doznaje szoku. Amerykański reżyser podszedł bowiem do kina w sposób odmienny niż większość jego poprzedników. Lynchowski film nie jest opowieścią z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Zamiast tego otrzymujemy szereg na nowo rozwidlających się i krętych dróg, które oglądamy jednocześnie, mając pełną świadomość, że być może nigdzie nas one nie doprowadzą.
Artysta
Był czołowym przedstawicielem kina postmodernistycznego. Miał na nie pomysł jednak zgoła inny niż na przykład Quentin Tarantino, za którego dziełami osobiście nie przepadał. Zamiast pop-
kulturowej rozrywki Lynch szedł w zupełnie przeciwną stronę, kierując się ku wnętrzu człowieka. Nieraz okazywało się ono o wiele mroczniejsze niż groteskowa przemoc reżysera Pulp fiction.
Lynch był człowiekiem o duchowości charakterystycznej dla swoich czasów. Sam wychowany w tradycji chrześcijańskiej, skłonił się ku religiom Wschodu, określając samego siebie mianem „chyba hinduisty”. Uważał, że do spotkania z Absolutem wiedzie kilka różnych dróg, a poszczególne religie rozumiał jako różne sposoby zgłębiania tej samej Tajemnicy. Świat realny i świat wyobraźni uważał za równorzędne rzeczywistości, co dobitnie widać w jego filmach.
Gdybyśmy mieli znaleźć jednak jedno słowo, które opisywałoby Davida Lyncha, to byłby to termin „artysta”. Nim Lynch był przede wszystkim. Sztukę pojmował jako możliwość zrealizowania własnych wizji, podzielenia się z innymi tym, co urodziło się w jego głowie. Tyle i aż tyle. Nie rozumiał, kiedy ludzie zarzucali mu zbytnią perwersyjność i brutalność filmów. Na oskarżenia odpowiadał prosto: film to fikcja, obrazek, w którym nigdy nie ma prawdziwej tragedii. Dziś w sumie już wiemy, że w dziełach Lyncha niepokoiło nas niekoniecznie to, co na ekranie, ale to, jakie rany w nas to otwierało.
Sukcesy i porażka
Jego pełnometrażowym debiutem był film z 1977 r. Głowa do wycierania, będący jego najbardziej surrealistycznym dziełem, w którym lęk przed ojcostwem uosobiony jest przez postać odrażającego dziecka-kosmity. Sławę przyniósł mu jednak kolejny film – Człowiek słoń – wielki fresk o ludzkiej godności, w której zdeformowany przez okrutną chorobę bohater paradoksalnie okazuje się bardziej ludzki niż jego otoczenie. Ten film otworzył Lynchowi drzwi do Hollywood, które na szczęście po spektakularnej klęsce Diuny szybko się zamknęły. Choć to najgorszy film reżysera, to jednak miał on dla niego ogromne znaczenie. Lynch zrozumiał, że pójście na kompromis z własnymi przekonaniami zawsze musi skończyć się klęską.
Nic dziwnego, że chwilę po porażce, która mogłaby zakończyć niejedną karierę, na ekranach kin pojawił się Blue velvet – jeden z najważniejszych obrazów w historii kina. Właściwie da się go streścić do jednej z otwierających scen: oto na równoprzystrzyżonym trawniku amerykańskiego przedmieścia główny bohater odnajduje gnijące, zżerane przez robactwo ucho. Dzieło to ma wszystkie cechy lynchowskiego stylu: surrealizm, oniryczność, groteskowość, pełne zatarcie się snu i jawy. Formułę tę Lynch będzie doskonalił w swoich późniejszych dziełach. W Zagubionej autostradzie główny bohater będzie uciekał od odpowiedzialności za swoje czyny, z kolei w Mulholland Drive lękiem protagonistki będzie niemożność zrealizowania marzeń.
W 1990 r. Lynch święcił największe triumfy. W Cannes odebrał Złotą Palmę za Dzikość serca – pastisz filmu drogi, mieszający w sobie melodramat z thrillerem z obowiązkową domieszką dziwności. Jednocześnie na ekranach telewizorów króluje stworzone przez niego Miasteczko Twin Peaks. Po pojawieniu się na antenie zawiniętych w folię zwłok Laury Palmer telewizja nie była już taka sama. Twin Peaks wprowadziło sztukę i filozofię pod strzechy, zachwiało podział gatunkowy, sprawiło wreszcie, że seriale mogły stać się czymś więcej niż operą mydlaną lub opowieścią o policjantach i złodziejach.
Ostatnim większym filmowym akcentem Lyncha była Prosta historia z 1999 r. Ta wręcz biblijna przypowieść o pojednaniu, w której starzec u kresu życia rusza w wielodniową podróż na kosiarce, aby pojednać się z bratem, zszokowała widownię na całym świecie. Lynch zrobił bowiem film zupełnie nie w swoim stylu, tym samym udowadniając niedowiarkom, że jego wybory są świadome, a nie wynikają z ograniczeń warsztatowych. Jednocześnie było to poniekąd pożegnanie reżysera z wielkim ekranem.
Pożegnanie
Jak żaden inny amerykański reżyser, Lynch posiadał głęboki związek z Polską. Reżyser gościł u nas wielokrotnie, a jego ukochanym miejscem stała się postindustrialna Łódź. Plany zbudowania tutaj studia filmowego nie doszły ostatecznie do skutku, niemniej miasto zagrało w ostatnim, eksperymentalnym filmie Lyncha, czyli Inland Empire. Był to już jednak projekt bardziej artystyczny niż stricte filmowy.
Lynch nie ograniczał się tylko do kina. Przede wszystkim uważał się za malarza. Jako artysta był niezwykle płodny: tworzył animacje, instalacje artystyczne, komponował muzykę. Nie bał się także projektów komercyjnych, o ile miał w nich wolną rękę. Tak spod ręki Lyncha wychodziły też teledyski, a nawet reklamy. Przy tym wszystkim autor przerażających scen lubujący się w dziwacznych światach był osobą o niezwykle pogodnym usposobieniu. Lynch został nawet... youtuberem, znakomicie parodiując to zjawisko codzienną prognozą pogody czy losowaniem szczęśliwego numerka.
W 2017 r. po ćwierćwieczu Lynch nakręcił kontynuację Twin Peaks. Warunkiem koniecznym do jego realizacji była pełna swoboda twórcza. Bezkompromisowość wobec swojego słynnego dziecka wręcz poraża. Zamiast żerować na sentymencie, Lynch po raz ostatni wznosi się na wyżyny, aby przelać do dzieła wiele swoich artystycznych wizji. Tym 18-godzinnym, jak zwykł mawiać, filmem reżyser pożegnał się ze swoją widownią.
15 stycznia 2023 r. udał się za znaną z jego filmów czerwoną kurtynę, aby po raz kolejny zmierzyć się z Tajemnicą.