Logo Przewdonik Katolicki

Uwierzmy w nasze dzieci

Anna Druś
Zwiedzający, głównie rodziny, oglądają interaktywną wystawę w nowo otwartym Małopołskim Centrum Nauki – Cogiteon w Krakowie, 23 czerwca 2024 r. | fot. Dominika Zarzycka/Getty Images

O założeniach nowego przedmiotu edukacja zdrowotna, jego mocnych stronach i zarzutach stawianych przez krytyków. Rozmowa z Błażejem Kmieciakiem - doktorem habilitowanym nauk prawnych, socjologiem prawa, bioetykiem i pedagogiem specjalnym; profesorem Akademii Pedagogiki Specjalnej, wykładowcą akademickim; urzędnikiem państwowym, w latach 2020–2023 przewodniczącym tzw. Państwowej Komisji ds. Pedofilii, w latach 2006–2013 Rzecznikiem Praw Pacjenta szpitala psychiatrycznego; mężem, ojcem trzech córek.

Czy Pana zdaniem projekt podstawy programowej przedmiotu edukacja zdrowotna rzeczywiście jest taki kontrowersyjny?
– Krótko mówiąc: nie. Obawiam się nawet, że już w ogóle doszliśmy do takiego etapu, że gdy w edukacji zdrowotnej mają pojawić się elementy edukacji seksualnej, to od razu jest to postrzegane jako element kontrowersyjny. Z racji zawodowych o założeniach tego przedmiotu słyszałem już wcześniej, potem zaś przeczytałem w całości założenia programowe tego nowego przedmiotu i nie widzę w nim kontrowersji. Nie obawiam się również, że wskutek tego przedmiotu dzieci będą programowo krzywdzone ani że zachwieje się ich wiara i zostanie podważony przekazywany im przez rodziców światopogląd. Oczywiście pod warunkiem, że z dzieckiem rozmawiają o ważnych sprawach od najwcześniejszych lat, bo to jest proces nieustanny, do którego w relacji nie można „wskoczyć”. Edukacja niesie ważne treści.

O co w takim razie może chodzić krytykom, a co Pana zdaniem w tym projekcie się nie znajduje?
– Sam się zastanawiam. Myślę, że obawiają się o to, że jest tam jakaś nadreprezentacja treści dotyczących seksualności człowieka. Protestujący prawdopodobnie uznają – czego nie podzielam – że edukacja seksualna w szkole bez obecności rodziców oznacza seksualizację dzieci poprzez przekazywanie informacji o zachowaniach autoerotycznych u człowieka oraz o istnieniu różnych orientacji seksualnych czy zaburzeń tożsamości płciowej. Głównego zagrożenia jednak chyba dopatrują się w tym, że w założeniach tego programu najważniejsze jest zdrowie człowieka, a nie rodzina – jak to miało miejsce w przedmiocie wychowanie do życia w rodzinie. Z niechęcią spotyka się też wpisanie tych zajęć do podstawy programowej, zatem ich obowiązkowość.

Ja zwróciłam uwagę na to, że krytykom nie podoba się nazywanie podczas tych lekcji zachowań uznawanych przez naukę Kościoła za grzech, np. masturbacji – normalnymi. Widzę tu założenie, że tak nie powinno być.
– A to błąd. Gdy bowiem od razu pewne zachowania kwalifikujemy w kategorii grzechu, to nie bierzemy pod uwagę, że dzieci i młodzież same z siebie podejmują takie zachowania na pewnym etapie rozwoju. Zamiast więc refleksji nad tym, w jakiej rzeczywistości emocjonalnej funkcjonuje taki młody człowiek, z czym się zmaga i jakie ma problemy, wolimy nadać czemuś prostą, grzeszną etykietkę, u części osób utrwalającą neurotyczność w myśleniu. Ponadto wydaje mi się, że krytycy tego programu sami „grzeszą” – brakiem wiary w swoje dzieci. Z gruntu bowiem źle oceniają poziom rozmowy z młodymi ludźmi na tematy ich seksualności. Zakładają, że jeśli ich dziecko usłyszy w pierwszej klasie liceum o czymś takim jak libido, to od razu poczuje popęd seksualny. Zapominają natomiast, że obowiązkiem ich jako rodziców jest wychowanie zdrowotne, a w tym wychowanie seksualne ich dzieci. Że ich obowiązkiem jako rodziców jest na przykład rzeczowa rozmowa z dziećmi na temat transseksualności, biseksualności, homoseksualności – ponieważ ich dzieci z tym już się stykają u rówieśników. Jeśli takie rozmowy będziemy przeprowadzać wyłącznie z pozycji pouczania o tym, że są to zachowania grzeszne, albo co na ten temat mówi nauka społeczna Kościoła, to gwarantuję, że stracimy nasze dzieci. Mówię bardzo poważnie. I nie chodzi o relatywizowanie.

Napisał Pan na Facebooku, że większym zagrożeniem seksualizacją jest to, na co dzieci natykają się w internecie, np. Pandora gate, niż przedmiot w szkole.
– Pandora Gate uświadomiła nam, rodzicom – w tym, przyznaję, mnie samemu – że istnieje coś takiego jak influencerzy z ogromnym wpływem na nasze dzieci. Zobaczyłem na własne oczy, jak filmik jakiejś zwykłej dziewczyny z internetu, opowiadającej, co kupiła swojej przyjaciółce na prezent, zdobywa wielokrotnie większą publiczność niż choćby prof. Norman Davies mówiący o historii Polski. To uświadamia nam, że naprawdę naiwnością jest sądzić, że jako rodzice mamy monopol na kształtowanie naszych dzieci. Influencerzy też to robią, choć nie uzyskali na to wcześniej ani naszej zgody, ani „błogosławieństwa” ministerstwa edukacji. Problem polega jeszcze na czymś innym. Wszelkie diagnozy społeczne, analizy funkcjonowania naszych dzieci, o których czytamy w raportach Państwowej Komisji ds. Pedofilii, fundacji Unaweza czy Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, mówią wprost o tym, że dzieci są krzywdzone często przez najbliższe osoby. To powinien być alarm dla nas, rodziców. I oczywiście remedium na to nie jest nowy przedmiot edukacja zdrowotna, ale wiemy z naszych analiz, że właśnie obecne w nim elementy edukacji seksualnej są ważnym punktem prewencji przestępstw seksualnych wobec dzieci.

Co zatem mogłoby tu być takim remedium?
– Jestem gorącym zwolennikiem edukowania rodziców równolegle z edukowaniem dzieci. Naprawdę uważam, że o tym, czym jest kryzys na przykład zdrowia psychicznego, dziecko powinno dowiadywać się najpierw od swoich rodziców. Idealnie by było, gdyby razem z nowym przedmiotem poszedł konkretny projekt np. ministerstwa rodziny Akademia Dla Rodzica. Takie programy już realizują w Polsce różne organizacje. Dzisiejsza rzeczywistość jest taka, że często o takich trudnych zjawiskach dzieci wcześniej dowiadują się z internetu. Rodzice muszą być na to przygotowani, muszą wiedzieć, jak zareagować, ale przede wszystkim jak wzmacniać więź ze swoimi dziećmi, bo to jest fundamentem wszystkiego. Jedna godzina w tygodniu nawet źle realizowanej edukacji zdrowotnej nie zniszczy przecież naszej relacji z dziećmi, jeśli ta będzie wcześniej przez nas świadomie pogłębiana i rozwijana. Wydaje mi się, że czasem taki protest przeciwko nowemu przedmiotowi może być wyrzutem sumienia dla naszego braku działań.

W jakich aspektach ten przedmiot warto pochwalić?
– Przede wszystkim jest w nim obecna edukacja z dziedziny zdrowia psychicznego. Uczniowie dowiadują się o różnych zaburzeniach, o neuroróżnorodności jak ADHD czy spektrum autyzmu. A jest to dziś bardzo ważne, bo jesteśmy w sytuacji ogromnego kryzysu zdrowia psychicznego młodych ludzi, które mocno nadwątliła pandemia koronawirusa i związane z nią lockdowny. Brakuje psychiatrów, psychoterapeutów, mamy plagę samobójstw lub prób samobójczych wśród młodych ludzi. Ponadto w przedmiocie tym będzie sporo profilaktyki przemocy, w tym przemocy seksualnej stosowanej wobec dzieci i młodzieży. Przekazywanie wiedzy może być tu wsparciem dla rodziców, bo nie każdy z nas potrafi wystarczająco dobrze przekazać informację na takie tematy. Kolega ze spektrum autyzmu nie jest ani głupi, ani dziwny, albo niekoleżeński. Edukacja zdrowotna to też rozmowa o tym, co krzywdzić może drugiego człowieka. To także dział dotyczący granic, jakie dzieci maja prawo stawiać zarówno rówieśnikom, jak i dorosłym, którzy mogą ich krzywdzić.

Jakie jeszcze tematy, które tam się pojawiają, są dobrą okazją do rozmowy z dziećmi?
– Może to być właśnie ta wspomniana seksualność. W Polsce przez wiele dekad zasadniczo w rozmowach z dziećmi nie poruszano tego tematu w ogóle. Rodzice się krępowali, nie wiedzieli jak, mówili ogólnie. Dziś zmiana już na szczęście nastąpiła. Tylko że musimy jako rodzice pamiętać, że to nie powinna być jednorazowa rozmowa w którymś momencie dorastania, ale właśnie element relacji z dzieckiem i otwartości na rozmowy o wszystkim, o tematach niewygodnych też. Relacja rodzic-dziecko jest dynamiczna, zmienia się wraz ze zmianami w samym dziecku. Poza tym wychowanie obejmuje także na przykład rozmowy o intymności i wstydzie. Elementem tego jest choćby to, że dziecko widzi, jak rodzice się do siebie odnoszą wzajemnie, jak okazują sobie czułość, jak się całują itd. Wychowujemy do miłości i do bliskości.
Kiedyś bardzo krytykowałem standardy opublikowane przez Światową Organizację Zdrowia. Ale krytykowałem tam założenia, z których wynikało, że edukacja seksualna powinna odbywać się poza rodziną. I właśnie z tym się nie zgadzam. Ale projekt ministerstwa edukacji wcale nie neguje roli rodziny w procesie wychowania i edukacji, a jedynie dołącza do niej pewien element.

No właśnie, jaka powinna być rola tego przedmiotu?
– Przede wszystkim powinien on wyposażać dzieci i młodzież w wiedzę. Wychowanie rodzinne powinno tę wiedzę poprzedzać. Nikt nie broni rodzicom mówienia ich dzieciom, jaki mają pogląd na temat wspomnianych zachowań autoerotycznych. Może też się okazać, że młody człowiek z lekcji tego przedmiotu wyniesie wiedzę, której nie mają jego rodzice, np. na temat objawów spektrum autyzmu.
Po drugie wydaje mi się, że rola tego przedmiotu będzie też polegała na stworzeniu pewnego rodzaju przestrzeni dla młodzieży do mówienia o swoich problemach. Może dzięki temu zauważą u siebie pierwsze symptomy depresji i poproszą o profesjonalną pomoc? Może będą mieli okazję do przedyskutowania skutecznych metod obrony przed przemocą seksualną w sieci, z którą się spotykają?

Są jeszcze inne tematy, które Pana zdaniem są wartością tego przedmiotu?
– Wymieniłbym tu jeszcze edukację społeczną dzieci i młodzieży. Umiejętności reagowania na namowy, mówienie „nie”; umiejętności budowania relacji opartej na szacunku dla drugiej osoby. Tego w szkołach systemowo do tej pory nie było. Z praktyki wiemy, że lekcje wychowawcze niejednokrotnie nie spełniają niestety funkcji prewencyjnej. Choć tutaj właśnie wychowawców zachęcam do poruszania wątków dotyczących zdrowia psychicznego młodych osób, a wcześniej oczywiście do solidnego przygotowania się do tego tematu w ramach konsultacji z pedagogiem lub psychologiem szkolnym.

Jak sprawić, żeby ten nowy przedmiot nie podzielił losu wychowania do życia w rodzinie, które nie cieszy się dobrą sławą?
– Ustalenie, dlaczego WDŻ nie cieszył się dobrą sławą, z pewnością powinno zostać przedmiotem analiz fachowców, aby nie powielić tamtych błędów. Myślę jednak już dziś, że powinno tu wystąpić kilka elementów, które mogą pomóc nowemu przedmiotowi spełnić jego funkcję. Po pierwsze, trzeba dopilnować, żeby uczyli go odpowiednio przygotowani nauczyciele. Wiadomo, że nikt nie zna się na wszystkim i trudno w realiach szkoły zapewnić odpowiednią liczbę przeszkolonych nauczycieli, ale może wystarczy, żeby w prowadzenie określonych tematów na tym przedmiocie włączali się inni nauczyciele, tworząc takie duety (np. nauczyciel edukacji zdrowotnej razem z nauczycielem biologii, etyki albo z psychologiem).
Po drugie, ważne jest coś w rodzaju superwizji, czyli monitorowanie, jak na dane tematy czy działy poruszane w trakcje zajęć reaguje młodzież, np. określona klasa. Dzieci różnią się między sobą, mają różne historie, poziomy wrażliwości, pochodzą z różnych rodzin. Nauczyciel w trakcie roku szkolnego powinien ich poznawać i dopasowywać poruszane kwestie do swoich odbiorców, na co założenia przedmiotu zwracają uwagę.
Ten przedmiot nie poniesie klęski, jeśli nauczyciele odpowiedzialni za niego w danej szkole podejdą do tematu profesjonalnie, czyli nadadzą mu pewnego rodzaju atut wynikający z autorytetu opartego na wiedzy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki