Byłbym spokojniejszy, gdyby za wprowadzenie do szkół edukacji zdrowotnej jako obowiązkowego przedmiotu odpowiadał Błażej Kmieciak. Podoba mi się jego podejście do tego ważnego tematu. Słychać u niego autentyczną troskę o młodego człowieka i wiarę w to, że może on podejmować dobre wybory. Słychać szacunek do rodziców, będących przecież pierwszymi i najważniejszymi wychowawcami swoich dzieci. Widać gotowość do tego, by decyzje podejmować nie na zasadzie „widzimisię”, ale na podstawie rzetelnych analiz – bo tylko one pozwolą nam się przekonać, co dobrze się sprawdza, a co wymaga poprawy. Niestety nasz rozmówca ministrem nie jest.
Gdy przyjrzeć się tematyce, jaka ma być poruszana na nowym przedmiocie, trudno mieć zastrzeżenia. Zdrowie i aktywność fizyczna, odżywianie, zdrowie psychiczne i społeczne, dojrzewanie, zdrowie seksualne, zdrowie środowiskowe, internet i profilaktyka uzależnień – to wszystko ważne tematy, a większość z nich nie brzmi w ogóle kontrowersyjnie. Nawet edukacja seksualna (pozwolę sobie przypomnieć, że potrzebę pozytywnego i mądrego wychowania seksualnego podnosił już Sobór Watykański II, a sporo o niej pisał też w swojej adhortacji Amoris laetitia papież Franciszek – odsyłam do tego dokumentu). W czym zatem problem? W tym, czego i jak będzie się na tych lekcjach uczyć. Zapisy w dokumentach ministerstwa są ogólne – na takim poziomie można się z nimi zarówno zgodzić, jak i widzieć w nich poważne zagrożenie. Zagrożenie tym większe, że edukacja zdrowotna ma być przedmiotem obowiązkowym w przeciwieństwie do obecnego jeszcze w szkole wychowania do życia w rodzinie.
Nie dziwię się takiemu brakowi zaufania. Odpowiedzialny za wprowadzenie zmian jest lewicowo-liberalny rząd Donalda Tuska z minister edukacji Barbarą Nowacką. Rządząca obecnie ekipa zasadniczo w sprawach światopoglądowych opowiada się po przeciwnej stronie niż osoby wierzące czy konserwatywne, a za deklaracjami idą konkretne działania (patrz: kwestia aborcji czy lekcji religii w szkołach). Dlaczego więc tym razem miałoby być inaczej? Tym bardziej, że wygląda na to, że ministerstwu nie zależało na konsultacjach społecznych projektu, który – przypomnę – wprowadza zajęcia dotykające bardzo intymnej sfery jako obowiązkowe. Ale taka już w ostatnich latach jest niestety specyfika polityki, w której rządzący bierze wszystko: może wprowadzać swoje pomysły, nie dbając nawet o pozory liczenia się ze zdaniem drugiej strony. Sprawy nie ułatwia też poziom debaty publicznej, w której o wiele bardziej od rzeczowych argumentów liczą się emocje.
Wśród głosu krytyków najbardziej przemawia do mnie głos Instytutu Profilaktyki Zintegrowanej. Jego eksperci przewidują, że wprowadzenie obowiązkowej edukacji zdrowotnej przyczyni się – to już tu i teraz – do „silnego wzrostu napięć, konfliktów i protestów w szkołach oraz do wzrostu konfliktów społecznych w skali ogólnopolskiej”, co z kolei może doprowadzić do „dalszego pogorszenia się kondycji psychicznej dzieci i młodzieży”, niemogących liczyć na wsparcie nieufających sobie wzajemnie rodziców i wychowawców. Eksperci IPZ zwracają też uwagę na to, że taka zmiana kontekstu edukacji seksualnej z wychowania do życia w rodzinie na edukację zdrowotną to kapitulacja przed czekającym nas kryzysem demograficznym. „Edukacja w obszarze seksualności (…) powinna przygotowywać dzieci i młodzież do tworzenia trwałych, opartych na miłości i wierności związków. Powinna pełnić funkcję «przygotowania dalszego» do zawierania w przyszłości małżeństw, zakładania rodzin, rodzenia i przyjmowania dzieci, pełnienia ról matki i ojca. (…) powinna być wpisana w kontekst rodziny w sposób, który pokazuje wartość i piękno budowania rodziny, ale zarazem z szacunkiem i akceptacją traktuje uczniów nieodnajdujących w sobie, na danym etapie życia, rodzinnych pragnień” – czytamy w opinii.
Problemów i wątpliwości nie brakuje, ale nie powinniśmy zakładać czarnego scenariusza. Spróbujmy jednak skorzystać z szans, jakie przynosi nowa sytuacja. Największą niech będzie to, że przestaniemy bronić swojego teoretycznego prawa jako rodziców do wychowania swoich dzieci, a zaczniemy z niego realnie korzystać, nie unikając rozmów na trudne i krępujące tematy.