Po dziesiątkach zapowiedzi i obietnic, podsycania castingowych plotek i rozbudzania nadziei, Jon M. Chu, amerykański reżyser filmowy zasiadł za sterami jednej z najbardziej wyczekiwanych produkcji. 21 lat po premierze w Gershwin Theatre, na którego deskach legendarna obsada z Kristin Chenoweth w roli Glindy i Idiną Menzel w roli Elfaby powołała do życia historię nieodwracalnie zmieniającą życie setkom tysięcy musicalowych fanów. Wicked weszło do kin i trudno wyobrazić sobie lepszy happy end niż ten, który w ciągu ostatnich kilku tygodni stał się naszym udziałem.
Kultowy musical z muzyką i słowami Stephena Schwartza i scenariuszem Winnie Holzmana jest historią luźno opartą na powieści Gregory’ego Maguire’a zatytułowaną Wicked: Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu. Ta z kolei inspirowana była pochodzącą z 1900 r. książką Lymana Franka Bauma Czarnoksiężnik z krainy Oz. Główną osią historii jest przyjaźń między dwiema młodymi czarownicami, z perspektywy których jest ona opowiadana: Elfabą, która zyska później miano Złej Czarownicy z Zachodu i Glindą, która zasłynie jako Dobra Czarownica z Północy. Zarówno na Broadwayu, jak i na West Endzie tytuł ten grany jest nieprzerwanie do dziś. Wystawiano go także w dziesiątkach innych krajów – od Niemiec i Hiszpanii przez Japonię i Koreę, do Meksyku i Australii.
Dlaczego nazwałam ten wielowymiarowy, mroczny, a jednocześnie tryskający od barw pierwszy z dwóch zapowiedzianych aktów (drugą część filmu zapowiedziano na przyszły rok) happy endem? Bo prawdopodobnie po raz pierwszy w historii mamy do czynienia z musicalową adaptacją, która nie tylko spełnia, ale i przewyższa wszystkie możliwe oczekiwania. Udowodnić? Z miłą chęcią!
Obsada trafiona w dziesiątkę
Wydawać by się mogło, że obsadzanie w filmowych adaptacjach musicali aktorów, którzy nie tylko potrafią śpiewać, ale i są w tym naprawdę świetni, będzie najbardziej naturalną decyzją castingową, jaką producenci mogliby podjąć. No właśnie, wydawać by się mogło… Historia przeniesionych na ekran musicali pokazuje nam jednak inaczej, co udowadnia nam chociażby przypadek Nędzników z 2012 r., w których po przeciwnej stronie Hugh Jackmana, weterana Broadway’u wcielającego się w postać Jeana Valjeana, postawiono Russela Crowe’a w roli Javerta, dla którego zmierzenie się z tą rolą, zwłaszcza pod względem wokalnym, było sporym wyzwaniem, nawet mimo wcześniejszego, wcale niemałego muzycznego doświadczenia. Jego kreacja wzbudziła sporo kontrowersji (a jeśli nie mieliście jeszcze okazji wyrobić własnej opinii na ten temat, bardzo zachęcam do zarezerwowania jednego z wieczorów na seans!). Również i pod tym względem Wicked otwiera nowy rozdział, obsadzając w dwóch głównych rolach fenomenalne wokalistki – Arianę Grande w roli Glindy i Cynthię Erivo w roli Elfaby.
Erivo, aktorka, piosenkarka i autorka tekstów to posiadaczka jednego z najmocniejszych i najbardziej poruszających głosów światowej sceny musicalowej. Jest zdobywczynią Emmy, Grammy i Tony za rolę Celie Harris Johnson w broadwayowskiej wersji Koloru purpury z 2013 r. Jej występy mnie zatrzymują, a aktorstwo onieśmiela. Erivo ucieleśnia wszystko, czego można by oczekiwać od musicalowej twórczyni – jest silna i pewna, czuła i świadoma, niesamowicie utalentowana i pracowita. Wie, z jaką odpowiedzialnością wiąże się przywilej opowiadania historii i nie stara się jej unikać. Niezależnie od postawionego przed nią wyzwania, stawia mu czoła, w efekcie czego powstają rzeczy przepiękne, poruszające i prawdziwe.
Po rozpoczęciu swojej aktorskiej kariery jako dziecko i kontynuowania jej w czasach nastoletnich, Grande w 2013 r. wydała swój debiutancki album, który tydzień po premierze znalazł się na szczycie amerykańskiej listy najczęściej kupowanych płyt według magazynu „Billboard” z wynikiem sprzedanych 138 tys. egzemplarzy. Jej głos trudno pomylić z czyimkolwiek innym; jego imponująca skala, ujmująca barwa, niesamowita elastyczność i lekkość, z jaką nim operuje sprawiają, że nawet superlatywy zdają się nie być dostatecznie pojemne. Jej kanał na YouTube ma niemal 55 mln subskrybentów; ta trudna do wyobrażenia liczba nadal nie obejmuje wszystkich, których serca udało się Grande podbić, zwłaszcza jej kreacją Glindy, która w chwili pisania tego tekstu dopiero od kilku tygodni dociera w najdalsze zakątki świata.
Dwie artystki, dwa niesamowite głosy, dwie wrażliwości i dwie postaci, w których tak wielu i wiele z nas może odnaleźć cząstki siebie. Choć sama jestem zdecydowanie #teamElfaba, nie mogłam oderwać oczu od żadnej z nich. Casting idealny, który dopełniło jeszcze obsadzenie Jonathana Bailey’ego w roli księcia Fiyero (I happen to be genuinely self-absorbed and deeply shallow – mówi o sobie w jednej z pierwszych scen, ale nie jest to cała prawda na jego temat), czasem elementu obowiązkowego każdej relacji między dwiema kobietami, czasem piątego koła u wozu, a czasem przyczyny niemałego plot twistu. Swoim uwodzicielskim spojrzeniem i nieznośną lekkością bytu wprowadza do naszej historii pożądaną świeżość i składa obietnicę, której z całą pewnością udaje mu się dotrzymać.
Przejrzyjmy się w lustrze
Mimo upływu czasu, Wicked nie straciło na aktualności. Przedstawione w nim wątki propagandowego zakrzywiania rzeczywistości, dyskryminacji ze względu na kolor skóry, ableizmu (niechęć wobec osób z niepełnosprawnościami) i poszukiwania własnej tożsamości są od lat permanentną częścią naszej codzienności. Dzięki przyjętej przez realizatorów narracji, ujęcie ich w baśniowo-musicalowe ramy nie sprawiło, że stały się nieprzyjemną, ale jednak iluzją, będącą wytworem zbiorowej wyobraźni; sprawiło, że jako odbiorcy dostajemy kolejną szansę na to, by jak soczewce przyjrzeć się wszystkim rysom, które boleśnie niszczą taflę naszego społeczeństwa.
Choć można się spodziewać, że całkiem niedługo Wicked zawładnie portalami streamingowymi i za niewielką opłatą będzie można wybrać się do Oz nie ruszając się z domu, bardzo zachęcam do wyjścia do kina. Ten film zasługuje na to, byście mogli wniknąć w niego bez reszty w sposób, jaki tylko seans kinowy jest w stanie Wam zafundować. Przejrzystość, nasycenie i jakość dźwięku, fokus na najdrobniejsze detale warstwy wizualnej przypominającej obraz złożony z miliona puzzli, odcięcie się od świata zewnętrznego i wszystkiego, czego może od nas przez ten czas oczekiwać – na to wszystko zasługujecie. Nie ma potrzeby być gdzieś indziej, robić czegoś innego i dzielić uwagi między to, na czym skupić by się chciało, a to, na czym według wszelkich wytycznych skupiać się powinno. Dajcie sobie ten czas, idźcie do krainy Oz i obejrzyjcie jedną z najlepszych – jeśli nie najlepszą – adaptację musicalu ostatnich dekad.