Logo Przewdonik Katolicki

Otwarta rana

Jacek Borkowicz
Stambuł z meczetem Sulejmana w 1955 r. W tym czasie Grecy po raz kolejny doświadczyli prześladowań | fot. Touring Club Italiano/Getty Images

60 lat temu Stambuł definitywnie przestał być Konstantynopolem. Społeczność grecka, która przez wieki nadawała ton temu miastu, zniknęła z jego ulic.

Kto nigdy tam nie był, nie zdaje sobie sprawy z jego ogromu. Żeby przejechać Stambuł od krańca do krańca, trzeba przebyć bez mała sto kilometrów zabudowanej przestrzeni. W dodatku miasto rozłożyło się na dwóch kontynentach – z jego azjatycką częścią za Bosforem. Sama nazwa tej sędziwej metropolii nie jest stara, jeszcze kilka wieków po podboju 1453 r. osmańscy Turcy używali nazwy Konstantynopol. Zresztą tureckie słowo Istanbul powstało ze zniekształconej wymowy nazwy poprzedniej. A ona nawet do tej pory zachowała się przy życiu, w postaci instytucji patriarchatu Konstantynopola.
Miasto to od samego momentu swojego powstania, czyli od 330 r. po Chrystusie, było nierozerwalnie związane z Grekami. Cesarska stolica Bizancjum, nowego Rzymu, była jednocześnie centrum wiary nazywanej „grecką”. Tu tutaj wykuwały się zasady chrześcijańskiego Kościoła, jeszcze niepodzielonego na prawosławny i katolicki, to tutaj obradowały sobory, uznane przez nas za powszechne, tutaj wreszcie orzekano, co jest, a co nie jest ortodoksją, choć niejeden z cesarzy sprzyjał tej czy innej herezji.
Także muzułmańscy zdobywcy respektowali ten historyczny splendor. Kolejni sułtanowie, aż do końca istnienia osmańskiego imperium (1922 r.), uważali się za sukcesorów greckich cesarzy – tyle że wyznających inną wiarę. Samym Grekom – choć islamskie prawo uznawało ich za poddanych drugiej kategorii – pozwolono na autonomię wewnątrz miasta. Ich niekoronowanymi królami byli kolejni patriarchowie prawosławni. Co więcej, konstantynopolitańscy Grecy, ze swojej dzielnicy zwanej Fanar, rządzili wszystkimi prawosławnymi w obrębie olbrzymiego imperium. Wystarczy wspomnieć, że fanarioci (tak zwano Greków z Fanaru) bywali nawet hospodarami Wołoszczyzny i Mołdawii. Wszystko oczywiście z mianowania sułtana.

Zmierzch
Ta sytuacja zmieniła się radykalnie w okresie I wojny światowej i lat po niej następujących, z wojną grecko-turecką po drodze oraz finalną „wymianą ludności” lat 1923–1924, czyli wypędzeniem milionów uchodźców do nowych państw narodowych: Greków z osmańskiej Turcji do Grecji i Turków z Grecji do Turcji Kemala Paszy.
Ojciec Turków (Atatürk) uznał, że żaden Grek nie ma prawa pozostawać na terytorium rządzonego przezeń państwa. Od tej zasady zrobił jednak znaczący wyjątek – właśnie dla Greków ze Stambułu i bezpośrednich okolic miasta. Mieszkało ich tam wtedy prawie 400 tys. – niewiele mniej niż w Atenach. Konstantynopol-Stambuł pozostawał żywym i potężnym ośrodkiem greckiej kultury. Obok Greków mieszkali tam też Ormianie i Żydzi, a każda z tych wspólnot ma swoją osobną i nie mniej fascynującą opowieść.
Aż do likwidacji sułtanatu Turcy stanowili w Stambule mniej niż połowę mieszkańców. Szybko jednak zaczęło się to zmieniać. Grecy masowo emigrowali do Grecji, jednak jeszcze z końcem II wojny światowej było ich w mieście 125 tys., co stanowiło około 15 proc. ogółu populacji: odsetek dwukrotnie mniejszy niż o jedno pokolenie wcześniej. Ale Stambuł nadal, mimo wszystko, był odbiciem cesarskiej, wielokulturowej wspaniałości. 
„Do największych rozrywek mego dzieciństwa należały wizyty w dzielnicy greckich sklepików prowadzonych przez całe rodziny” – tak turecki noblista Orhan Pamuk wspomina lata 50. A było tych sklepików ponad cztery tysiące. W 1955 r. wszystkie zostały rozgrabione i zniszczone przez nacjonalistycznie nastawiony miejski motłoch. W pogromie zginęło wielu Greków, jeszcze więcej pobito. Nie oszczędzono nawet biskupów.
Kolejne złe czasy nastały w marcu 1963 r., kiedy to na Cyprze, do tej pory brytyjskim, rozgorzała wojna pomiędzy Grekami a Turkami. W rok później turecki rząd rozpoczął akcję masowego wydalania za granicę stambulskich Greków. W ciągu kolejnego roku z 80 tys. pozostało ich zaledwie 30 tys. Mowa grecka, tępiona środkami administracyjnymi, zniknęła z ulic miasta.
Dziś w Stambule, 16-milionowej metropolii, mieszka zaledwie dwa tysiące Greków – akurat tyle, by było komu opiekować się licznymi, rozsianymi po mieście cerkiewkami. Wierni już do  nich nie przychodzą, bo ich po prostu nie ma.

Jak Żydzi w Europie Środkowej
Przykład greckiego Konstantynopola, niknącego w tureckim Stambule, uzmysławia nam pewien paradoks. Oto w państwie osmańskim Grecy, jako „niewierni”, byli oficjalnie dyskryminowani. Musieli płacić specjalny podatek, znosili szereg upokorzeń. Ale jednocześnie tenże status sułtańskich poddanych drugiej kategorii dawał im szereg wymiernych korzyści. Grecy w Turcji, trochę jak Żydzi w Europie Środkowej, politycznie upośledzeni, gospodarczo mieli się lepiej niż przedstawiciele narodu panującego. Nadto od drugiej połowy XIX stulecia, gdy słabnąca władza sułtanów pozwoliła mocarstwom Zachodu: Francji, Anglii i Niemcom, a także Rosji, na ingerencję w wewnętrzne sprawy osmańskiego imperium, mniejszości religijne dostały się „pod opiekę” konsulów tych państw. Skończyły się upokorzenia, przywileje zostały. Grecy końca XIX i początku XX wieku żyli w Stambule jak pączki w maśle.
I oto na miejsce obalonego sułtanatu przyszła „demokracja”, w nacjonalistycznym i lekko totalitarnym wydaniu rządów Mustafy Kemala Paszy. Wszyscy obywatele mieli być odtąd równi, ale za cenę rezygnacji z różnorodności. W republikańskiej Turcji zabrakło miejsca nie tylko dla Greków, ale i dla unicestwionych fizycznie Ormian, muzułmańskich „heretyków”, w końcu także i dla Żydów.
Dla stambulskich Greków zaczął się czas zaciskania obręczy na szyi. Najpierw w postaci „podatku od bogaczy”, wprowadzonego w 1942 r. – wiadomo, grecki sklepikarz lub przedsiębiorca to wyzyskiwacz, tuczący się krwią tureckiego człowieka pracy. Potem nastąpił wspomniany pogrom roku 1955. Niebawem rzucono hasło „Obywatele, mówcie po turecku!”, a za mówienie po grecku na ulicy można było zdrowo oberwać. Całkowicie zlikwidowano język grecki w szkołach pozostających dotąd pod kuratelą patriarchatu. Odtąd uczniom nie wolno było nawet korzystać z drukowanych greką podręczników. Kolejne hasło, rzucone w tłum: „Turek kupuje u Turka”, zaowocowało bojkotem greckich sklepów i finansową ruiną ich właścicieli.
Deportacje lat 1964–1965, choć rozłożone w czasie i niewidoczne gołym okiem, odbywały się niemniej bezwzględnie. Osoby, które otrzymały nakaz wyjazdu, miały zaledwie kilka dni na załatwienie swoich spraw. Nie mogły sprzedać swoich domów i ogrodów, zresztą zakazały im tego władze. Zamrożono im konta bankowe, a przy wyjeździe pozwolono na wywóz jedynie 20 kg rzeczy osobistych oraz gotówki o wartości nieprzekraczającej… 20 dolarów. Grecy oczywiście próbowali różne rzeczy przemycać, ale wszystko to z reguły było im odbierane na granicy.

Grecka konferencja i ormiański dziennikarz
Wiedząc to wszystko, należy się cieszyć, że prezydent Recep Erdoğan w ogóle pozwolił na przeprowadzenie w Stambule konferencji upamiętniającej tamte smutne wydarzenia. Odbyła się ona 20 listopada pod auspicjami patriarchy ekumenicznego Bartłomieja. Patriarcha określił deportacje, przeprowadzone 60 lat temu, oraz ich następstwa, mianem „otwartej rany” w relacjach turecko-greckich.
Stambulska konferencja została zorganizowana przez fundację Hrant Dink. Jej nazwa to nazwisko dziennikarza, tureckiego Ormianina, który odważnie opisywał ludobójstwo, jakiego Turcy w latach 1915–1916 dokonali na jego narodzie. Odsiedział wyrok z mocy paragrafu za obrażanie tureckiej tożsamości narodowej”, ale mimo prześladowań pisał nadal. Hrant Dink zginął w styczniu 2007 r., zastrzelony przed siedzibą własnej gazety. Jego zabójcą okazał się siedemnastoletni turecki nacjonalista.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki