Bardzo lubimy postrzegać Witolda Gombrowicza jako prowokatora, kogoś, kto otwarcie wystąpił przeciwko stylowi życia swojej epoki. Autor Ferdydurke nie tylko zresztą przełamuje tabu obyczajowe, ale też podważa wielkie tematy, którymi żył naród polski, lekko licząc od doby romantyzmu, gdy tym terminem określilibyśmy zarówno okres historycznoliteracki, jak i postawę patriotyczną czy specyficzną formację duchową. Na to tło ideowe nakłada się specyficzny czas, w którym Gombrowicz rozpoczynał swoją twórczość, kiedy to, w klimacie rozpadającego się porządku świata, dyskutowano i szukano nowych form wyrazu artystycznego. Szczególnie w tych związanych z językiem, mozaiką stylów, polifonią głosów autor Kosmosu tworzył nomen omen kosmos, wyjątkowy świat, formę doprowadzając do perfekcji. Między innymi te powody wysunął też Senat RP, uzasadniając ustanowienie jednym z patronów mijającego roku właśnie Gombrowicza, w 120. rocznicę jego urodzin. Podkreślono, że dotyczy to w równej mierze powieści i dramatów, co powstającego w latach 1953–1969 Dziennika. „Niebagatelny wpływ zarówno na kształt, jak i na recepcję twórczości Gombrowicza, który od 1939 r.
pozostawał na emigracji, miała jego bezkompromisowość, ujawniająca się szczególnie w celnej i nierzadko dosadnej ocenie zjawisk politycznych czy społeczno-kulturowych. W okresie powojennym skutkowało to długoletnią nieobecnością pisarza na polskiej scenie literackiej, jako że nie godził się na wybiórczą i ocenzurowaną przez komunistyczne władze publikację swych dzieł” – przypomniano.
Międzypokoleniowa dyskusja
Z tej okazji w Teatrze Wielkim im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu premierę miała inscenizacja Ślubu na podstawie dramatu Gombrowicza do muzyki Zygmunta Krauzego, w reżyserii Krzysztofa Ciecheńskiego. Jak podkreśliła dyrektor poznańskiej Opery Renata Borowska-Juszczyńska, to wydarzenie historyczne dla tej instytucji, bo takim jest powstanie nowej opery, tym bardziej do nowoczesnego dramatu, co podkreśla żywotność tej kojarzącej się często z kostiumem historycznym sztuki. Dodatkowo koncepcja ta wpisuje się w hasło „Pokolenia”, którym poznańska Opera opatrzyła sezon artystyczny 2024/2025, tym samym zaznaczając z jednej strony współpracę twórców różnych pokoleń, a z drugiej – toczącą się zawsze w różnych odcieniach międzypokoleniową dyskusję. Jest to też wszakże jeden z najważniejszych tematów u Gombrowicza, ta dramatyczna wymiana pokoleń, w której stare generacje walczą o utrzymanie tego, co osiągnęły, a nowe z niebywałą energią dążą do tego, by zbudować coś swojego i zyskać niezależność od głosów „starców”. Jakkolwiek ten międzypokoleniowy spór może być swego rodzaju trampoliną do rewizji różnych społecznych czy politycznych paradygmatów, co także było przedmiotem literackiej pracy autora Trans-Atlantyku.
Pod prąd, bez przychylnych wiatrów
We Wspomnieniach polskich Gombrowicz notował: „Dwa utwory napisane na emigracji, dramat Ślub i powieść Trans-Atlantyk, również nie są znane w Polsce (…) Jestem więc autorem prawie nieznanym (…) i chyba trudno o literaturę, która by musiała płynąć bardziej pod wszystkie możliwe prądy i w sposób bardziej oczywisty skazana była na utonięcie. Dlaczego, pytacie, nie złamałem pióra, zdolnego przynieść mi tylko niepowodzenie? Ależ dlatego, że od rana do wieczora upajam się rozkoszami, płynącymi z faktu, że jestem sobą, że się urzeczywistniam jako ja, że nie jestem kombinatorem, łowiącym przychylne wiatry”. Przywołałem ten dłuższy fragment, bo umiejscawia on Ślub w takim momencie twórczości Gombrowicza, który mógł rzeczywiście zaważyć na tym, czy w ogóle będziemy go znali jako literata. Równocześnie zdaje się, że w bogatym kosmosie pisarza te dwa dzieła są jednymi z najjaśniejszych gwiazd. W inscenizacji tego dramatu w postaci dzieła operowego musiało dojść siłą rzeczy do syntezy tego, co jest w Ślubie bardzo rozbudowane. Autor libretta, a zarazem reżyser, pospołu z kompozytorem z niemal 120 stron dramatu ułożyli libretto mające jedynie trzydzieści parę stron. Niemniej z całą mocą wydobywa ono sensy dramatu, co więcej, stawiając nam samego Gombrowicza w tej szczerej, bezkompromisowej postawie, która ma moc kołysania w posadach tego, co wydaje się silnie spetryfikowane, nie unikając bolesnych tematów i trudnych konfrontacji.
Nowi tyrani zastępują starych
Wielki sen głównego bohatera – Henryka przenosi go do jego rodzinnego domu, w którym z powodu wojny wywrócone zostają wszystkie porządki. W procesie nowego ustalania reguł, symbolicznego wynoszenia do władzy ojca Henryka, koronowaniu go, a potem gwałtownego obalenia i przejęcia dyktatorskiej władzy przez samego Henryka, dostrzegamy zmieniające się głosy, dyskusję dominują idee z jednej strony kanoniczne dla ojca, z drugiej nie do przyjęcia dla nowej generacji. Trudno określić, co dzieje się na jawie, a co tylko w głowie czy śnie głównego bohatera. Równocześnie wszyscy dostrzegają nietypowość sytuacji, wzajemnie wymieniając uwagi, że to, w czym uczestniczą, jest przeinaczone, wykręcone, zrujnowane, wypaczone. Henryk doświadcza tego wszystkiego, w mojej opinii, pod wpływem wojennej traumy, co w dramacie i inscenizacji wyrażone jest poprzez przebywanie w polowym szpitalu. Jak z tą traumą i bólem radzi sobie ów protagonista? Reżyser Krzysztof Ciecheński wyjaśnia, że budując nowy świat, „Henryk robi to po omacku, z pobudek egoistycznych, dla własnej satysfakcji i z zemsty za utracone wojenne lata – powołuje świat na wzór dawnego, w którym czuł się bezpieczny, (...) miał plany i marzenia. Tym samym sprowadza na swoje „królestwo” te same klęski, z którymi zmaga się ludzkość”. Zamykając w jednym zdaniu ten tragiczny konflikt, który od wieków rozpala ludzkość – nowi tyrani zastępują starych, dawna awangarda staje się w końcu grupą tetryków, język, którym się posługujemy, ulega erozji wobec nowego kształtu świata.
Jurij Margolin słusznie zauważył, że Ślub odnosi się w oczywisty sposób do Wesela Wyspiańskiego. „Porównanie tych dwóch utworów pokazuje rozmiary katastrofy polskiego życia (…). Zarówno Ślub Gombrowicza, jak i Wesele Wyspiańskiego kończy się pogrzebowym konduktem masek. (…) we wstrząsającym dramacie Gombrowicza do ślubu nie dochodzi, a cały utwór skonstruowany jest wokół gorączkowych i daremnych wysiłków dokonania tego sakralnego aktu przez spustoszonego moralnie człowieka”. Dodałbym, że o ile u Wyspiańskiego chodzi o wielkie narodowe idee, powinność i metafizyczne wręcz postrzeganie Polski, to u Gombrowicza dostrzegamy perspektywę indywidualną, a więc zmaganie się jednostki z tymi wszystkimi mitami, odpowiedzeniem sobie na pytanie, na ile jeszcze są one częścią życia.
Moc literatury, moc artystów
To pytanie towarzyszyło mi podczas oglądania Ślubu w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Skłaniały do tego nie tylko warstwy znaczeniowe, o których już wspomniałem, ale też świetne zabiegi formalne (od kostiumów po choreografię, tworzenie na przykład atmosfery balu bardzo oszczędnymi środkami), znakomitą grę aktorską, co w operze nie zdarza się wcale tak często, i fantastycznie śpiewane partie tekstu, mam tu na myśli nie tylko genialnego Henryka, granego przez Michała Partykę. W trans wprowadzają pasujące jak ulał do opery jedne z pierwszych wyśpiewanych przez niego słów: „Jakoś sztucznie mi się mówi”. Monika Mych-Nowicka kapitalnie, niemal komediowo, ale z dramatyzmem oddała rolę matki. Jakże przejmująca była Gosha Kowalinska w roli Mani! Ten zestaw min i gestów czy wyśpiewana z niezwykłym vibrato krótka fraza „razem, ale bez sensu…” chwytały za serce. Ślubu, jak wiemy, nie było, ale to, co w nas pozostało, świadczy o mocy literatury Gombrowicza, ale także o sile artystów, którzy go na nowo odczytali.