Logo Przewdonik Katolicki

Jestem doulą Kościoła

Elżbieta Wiater
Fot. Damian Klamka/East News

Kiedy myślę o tym, kim jestem jako katechistka, przychodzi mi na myśl pasja jednej z moich znajomych. Po urodzeniu pierwszych dzieci postanowiła pomagać innym kobietom przez towarzyszenie im w okresie ciąży i porodzie jako doula. Ja tak towarzyszę Kościołowi.

Jestem zaangażowana w katechumenat, czyli przygotowanie osób dorosłych do sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego, już siódmy rok, z roczną przerwą. Dla mnie to przede wszystkim doświadczenie towarzyszenia ludziom, którzy odnaleźli w sobie głód Boga i chcą się do Niego zbliżyć. Co roku jest przynajmniej jedna osoba, która prosi o chrzest, jest też zawsze większa grupa, która przygotowuje się do bierzmowania lub konwersji na katolicyzm. 

Nieco o pojęciach
Współcześnie termin „katechista” kojarzy się głównie z neokatechumenatem. Zresztą zdarzały mi się zabawne nieporozumienia, kiedy prosząc o modlitwę w intencji wyjazdowych rekolekcji katechumenatu, słyszałam w odpowiedzi komentarze: „To ty jesteś związana z Drogą Neo?”. Przedziwne, że instytucja istniejąca w Kościele prawie od jego początków, współcześnie nadal ma prawie katakumbowy charakter i mało kto jest świadomy, że działa i ma się całkiem nieźle. Co prawda zdarzają się diecezje, w których biskup zrzuca ciężar przygotowania kandydata na proboszcza, jednak to nie jest dobre rozwiązanie. Zresztą przygotowywaliśmy katechumenkę, która jeździła co tydzień kilkaset kilometrów w jedną stronę na spotkania właśnie z tego powodu, że odesłano ją w kurii do parafii, a ona czuła, że to nie powinno tak wyglądać. Intuicję miała słuszną, bo katechumenat to przede wszystkim wejście w życie wspólnoty, a więc zdecydowanie więcej niż przyswojenie określonych treści. Ma on charakter wielomiesięcznego cyklu spotkań, na których, owszem, przekazywana jest podstawowa wiedza katechizmowa, ale też dzielimy się podczas nich słowem Bożym, uczymy modlitwy i tego, jak budować relacje w Kościele. 

„Historia Marii” 
Kiedy myślę o istocie tych spotkań, przychodzi mi na myśl Historia Marii (reż. J.-P. Ameris). Film ten pojawił się w 2016 r. w kinach studyjnych, na bardzo krótko, a szkoda, bo jest piękny i głęboko chrześcijański. Oparty był na faktach, które miały miejsce pod koniec XIX wieku. W pewnej wieśniaczej rodzinie we Francji urodziła się wtedy głuchoniema i niewidoma dziewczynka. Rodzicie opiekowali się nią, jednak kiedy zaczęła dorastać, okazało się, że przy jej gwałtownym charakterze i brakach wychowawczych nie są w stanie nad nią zapanować. Postanowili ją więc oddać pod opiekę sióstr zakonnych prowadzących internat dla głuchoniemych dziewczynek. Zachowanie Marie już pierwszego dnia okazało się tak wielkim problemem, że przełożona zdecydowała o jej odesłaniu: nastolatka nie chciała pozwolić na podstawowe czynności higieniczne ani się ich nauczyć, nie chciała nawet usiąść przy stole. Trudno się jej dziwić – wrzucona w nieznany jej zupełnie świat, a mająca za przewodników jedynie dotyk i węch, była stale na granicy paniki.
O jej pozostaniu zdecydowała postawa jednej z sióstr z tak zwanego drugiego chóru, czyli przeznaczonych wyłącznie do prac fizycznych. Uparła się, że ucywilizuje Marię i znajdzie sposób na kontakt z nią, który będzie się opierał na dotyku. Oglądamy jej zmagania o to, żeby dziewczynka nauczyła się myć, dała się uczesać, ubierała się normalnie. Wreszcie któregoś dnia udaje się siostrze nauczyć ją jednego gestu z języka migowego. To moment przełomowy, bo kiedy nastolatka zrozumiała, że istnieją gesty, które pozwolą jej wyrażać siebie i komunikować się z innymi, błyskawicznie zaczęła się ich uczyć. Jedna z najcudowniejszych scen przedstawia przyjazd do internatu rodziców dziewczynki, a ona, posługując się językiem migowym, tłumaczonym przez siostrę, mówi im, że jest szczęśliwa i ich kocha. Siostra wkrótce umiera na gruźlicę i opowieść kończy obraz Marie na grobie swojej opiekunki, opowiadającej jej językiem migowym, że do ośrodka przyjechała właśnie dziewczynka taka jak ona, głuchoniema i niewidoma. „Mówi”: „Wygląda, jakby na coś czekała. Wiem na co – ona czeka na słowo”. 
Ci, którym towarzyszymy w katechumenacie, wchodzą na podobną drogę, choć w wymiarze duchowym. Przychodzą i czekają, ucząc się życia wiarą i czekając na Słowo, które ma moc wyzwolić ich i wprowadzić w sieć relacji, czyli we wspólnotę Kościoła, a ostatecznie Trójcy. Zresztą s. Margarita w pewnym momencie filmu mówi, że kiedy zobaczyła Marię, ujrzała duszę zatrzaśniętą w sobie jak w więzieniu. Całe późniejsze działanie zakonnicy służyło temu, by słowo mogło rozerwać te kraty. 

Lekcje katechumenatu
I to prowadzi mnie do pierwszej lekcji, jaką wyniosłam i wciąż wynoszę ze spotkań katechumenatu – przyjęcia własnej bezradności wobec wolności drugiego. Skuteczność głoszonego na spotkaniach słowa opiera się na zaufaniu tych, którzy słuchają, wobec tego/tych, którzy głoszą. Jednak jeśli ktoś w pewnym momencie uzna, że nie ma ochoty słuchać lub nie chce nic zmieniać w swoim dotychczasowym życiu, trzeba pozwolić odejść. Szczególnie trudne to było dla mnie, kiedy taką decyzję, tuż przed przystąpieniem do sakramentów, podjęła kobieta, z której opowieści ewidentnie wynikało, że jest w toksycznym związku. Nie znalazła w sobie siły, żeby go zerwać. Zostają pytania: może daliśmy jej za mało wsparcia? Może to jeszcze nie był ten moment? Pamiętam o niej w modlitwie, jednak w tamtym momencie jedyne, co można było zrobić, to przyjąć jej decyzję.
Druga lekcja to patrzenie z bliska na Boże działanie. Na to, jak czasem jedno słowo, jedna rozmowa potrafi dotknąć kogoś na tyle, by spojrzał inaczej na Boga i świat. Pamiętam spotkania online w czasie pandemii, kiedy zamiast ludzkich twarzy miałam przed sobą w większości czarne prostokąciki z imionami lub nickami. Na jednym ze spotkań dzieliliśmy się naszą drogą do wiary i po kilku świadectwach zza jednego z dotychczas stale milczących prostokątów dobiegł pełen zadziwienia głos: „Wy naprawdę w to wierzycie!”. Nastąpiła lekka konsternacja, po czym ktoś chyba podsumował to stwierdzeniem, że tak, i dlatego tu jesteśmy.
Czasem mam to szczęście widzieć, jak w kimś rozwija się wiara i Jezus staje się kimś bliskim i ważnym. Jak ten człowiek powoli dojrzewa do tego, by Kościół zrodził go w chrzcie. Jednak ostateczną decyzję na otwarcie się na łaskę i podjęcie potem z nią współpracy musi podjąć sam.

Kto przychodzi do katechumenatu
Do naszej grupy w większości przychodzą Polacy. Tak, są tacy, którzy nie są ochrzczeni. Przygotowywaliśmy też świetnie mówiącą po polsku Chinkę, Czecha z Moraw, Węgra, Tatara z głębi Rosji, muzułmankę z Afryki. Pojawiają się też Białorusini i Ukraińcy, ale większość z nich jest już ochrzczona w Kościele prawosławnym, a więc otrzymała już wszystkie sakramenty wtajemniczenia (chrzest, bierzmowanie i pierwszą komunię). Większość decyduje się ostatecznie na konwersję na katolicyzm, przy okazji uzupełniając wiedzę doktrynalną.
W tej chwili widzimy w Kościele w Polsce falę odejść, do tego wiele par rezygnuje z chrzczenia swoich dzieci w myśl zasady: „Jak podrośnie, to samo wybierze”. Dlatego katechumenat staje się coraz istotniejszy i dlatego chcę w tym Wielkim Poście nieco opowiedzieć na jego temat. Zapraszam do lektury cyklu o tym, jak wygląda przebieg bezpośredniego przygotowania osoby dorosłej do przyjęcia sakramentów wtajemniczenia (bo w tym przypadku przyjmuje się „pełny pakiet”), a na koniec kilku świadectw o tym, dlaczego ludzie dorośli, pomimo nieprzychylnej atmosfery medialnej i społecznej, jednak chcą zostawać katolikami.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki