Kryzys kosztów życia trwa już od mniej więcej roku i zdążył w tym czasie wymęczyć społeczeństwo. Ludzie znacznie bardziej szczegółowo planują zakupy i zaczynają sobie odmawiać dóbr, których zakup jeszcze niedawno były czymś zupełnie oczywistym. Wzrost cen żywności jest szczególnie dotkliwy, gdyż kupujemy ją często i regularnie, więc rosnące rachunki sklepowe zapadają nam w pamięć znacznie bardziej niż uiszczane co miesiąc lub dwa opłaty za media.
Na szczęście pojawia się wreszcie światełko w tunelu. Najprawdopodobniej właśnie mijamy szczyt inflacji. Wiosna powinna przynieść nie tylko dłuższe dni, ale też uspokojenie sytuacji w gospodarce. Oczywiście nie oznacza to, że ceny zaczną spadać. Po prostu będą rosnąć wyraźnie wolniej. Poza tym niektóre produkty faktycznie mogą stać się tańsze. Dotyczy to szczególnie żywności, która w zeszłym roku – wspólnie z energią – napędzała krajową inflację.
Płaskowyż zamiast szczytu
Pojawiły się długo oczekiwane dane o cenach konsumpcyjnych za styczeń. Przypomnijmy, że wraz z początkiem roku przywrócono poprzednie, wyższe stawki VAT na paliwa. Wiele ośrodków analitycznych prognozowało więc, że to w styczniu i lutym nastąpi szczyt obecnej inflacji. Według Polskiego Instytutu Ekonomicznego otrze się ona lub nawet przekroczy 20 proc. Już na początku roku pojawiły się jednak sygnały, że ten przykry scenariusz może się jednak nie ziścić. Dzięki obniżeniu hurtowych cen paliw, liczby na pylonach przy stacjach benzynowych nie zmieniły się znacząco. Oczywiście sprowokowało to, całkiem uzasadnione, pytania, dlaczego Orlen nie obniżył swojej marży już w zeszłym roku. Nie zmienia to faktu, że brak znaczących podwyżek na stacjach istotnie zmniejszył ryzyko spełnienia się prognoz mówiących o 20-procentowej inflacji w styczniu-lutym. Jest całkiem możliwe, że szczyt inflacji już minęliśmy.
Według GUS, w styczniu ceny wzrosły o 17,2 proc. Oznacza to niewielki wzrost w stosunku do grudnia, gdy inflacja wyniosła 16,6 proc. To jednak wyraźnie mniej niż w październiku, gdy ceny wzrosły o prawie 18 proc. Być może to właśnie zeszłej jesieni minęliśmy najtrudniejszy okres pod względem cen. Najprawdopodobniej jednak szczyt inflacji przyjął formę płaskowyżu, co oznacza, że przez kilka miesięcy z rzędu – licząc od jesieni – ceny będą rosnąć w okolicach tych 17–18 proc., a od wiosny zaczniemy z niego powoli wreszcie schodzić.
W styczniu do inflacji najbardziej przyczyniły się rosnące koszty utrzymania mieszkań, a więc opłaty za media oraz ewentualnie czynsze najmu (raty kredytów hipotecznych nie wchodzą w skład koszyka inflacyjnego). Utrzymanie mieszkań zdrożało o prawie jedną czwartą rok do roku, a samo zaopatrzenie w energię nawet o jedną trzecią. To i tak nieźle, bo jeszcze jesienią wydawało się, że od stycznia rachunki za prąd wzrosną co najmniej o połowę, jeśli nie dwukrotnie. Tak wynikało m.in. z wypowiedzi szefa Urzędu Regulacji Energetyki. Zamrożenie cen energii jednak zadziałało i rachunki za prąd nie wystrzeliły w kosmos, tylko po prostu wyraźnie wzrosły. W obecnych czasach warto się cieszyć takimi drobnymi sukcesami. Ceny paliw do środków transportu wzrosły o niecałą jedną piątą. O przeszło jedną piątą wzrosły ceny żywności i napojów bezalkoholowych. Pojawia się jednak coraz więcej przesłanek, że te ostatnie zaczną w tym roku silnie hamować, a niektóre wręcz spadną.
Bitwa na rynku masła
Stabilizację cen widać w całej Europie. W strefie euro inflacja spadła z ponad 9 do 8,5 proc. To efekt przede wszystkim silnego wyhamowania cen energii, a w szczególności gazu, który od letniego szczytu staniał sześciokrotnie. Rosji jak na razie nie udaje się szantaż energetyczny, co zawdzięczamy zarówno ciepłej zimie, jak i sprawnym działaniom państw członkowskich UE. Dwa miesiące przed końcem okresu grzewczego magazyny gazu w UE wypełnione są w dwóch trzecich – w zeszłym roku było to dwa razy mniej. Europa nie tylko sprawnie zapełniła magazyny, ale też ograniczyła zużycie, przerzucając się na inne źródła energii – m.in. węgiel i atom.
Wśród rosnących cen znajdziemy też takie, które nieoczekiwanie spadają. Na początku roku najwięcej emocji wzbudza sytuacja na rynku masła. W zeszłym roku nabiał oraz tłuszcze zwierzęce należały do tych najbardziej drożejących kategorii produktów – w grudniu zdrożały o niecałe 30 proc. rok do roku. Cena samego masła poszła w górę o przeszło jedną piątą. W tym roku sieci handlowe nie tylko obniżyły cenę kostki masła, ale też zaczęły intensywnie konkurować na promocje. Chociaż jeszcze jesienią portale branżowe zastanawiały się, kiedy cena kostki masła sięgnie 10 zł, to obecnie w niektórych miejscach można ją kupić za… 4 zł – o ile nabędzie się więcej niż jedną.
Skąd się wzięła ta zmiana? Najprawdopodobniej sieci handlowe nie chcą trzymać na półkach niesprzedanego towaru. W zeszłym roku z powodu wysokich cen klienci kupowali mniej masła lub przerzucali się na tańsze odpowiedniki. Sieciom zostały więc zapasy, szczególnie ze świątecznego grudnia, który dla sprzedaży detalicznej był zdecydowanie słabszy od oczekiwań. Sprzedaż detaliczna w grudniu właściwie się nie zmieniła w porównaniu do poprzedniego roku, chociaż liczba mieszkańców Polski zwiększyła się o 1,5 mln uchodźców – czyli też konsumentów. To ewidentny dowód na to, że w zeszłe święta Polacy mocno zacisnęli pasa. Masło należy do produktów o dosyć krótkim terminie przydatności, więc sklepy chcą się pozbyć zarówno ostatków towaru ze stanu, jak i tego już zamówionego, dla którego nie widzą perspektyw.
Popyt na produkty mleczarskie spadł zresztą w całej Europie. Dodatkowo zmniejszył się eksport do Chin, które są drugim największym importerem europejskiego masła na świecie. W rezultacie sieci handlowe domagają się niższych cen od producentów. Cena hurtowa masła spadła aż o jedną trzecią w stosunku do jesiennego szczytu.
Żadna hossa nie trwa wiecznie
Spadają też ceny hurtowe innych rodzajów nabiału, co powinno niedługo przełożyć się na ceny w sklepach. Sery dojrzewające, śmietana oraz serwatka w hurcie staniały o połowę. W połowie stycznia branża mleczarska skierowała więc pismo do ministra rolnictwa Henryka Kowalczyka z prośbą o interwencję. Mleczarze wskazali, że połączenie spadających cen produktów mlecznych na świecie z rosnącymi cenami energii jest dla nich bardzo groźne. Domagają się objęcia dużych przedsiębiorstw rządowym limitem cen gazu i prądu, uruchomienia środków pomocowych z przeznaczeniem na inwestycje oraz kontroli fitosanitarnej produktów importowanych z Ukrainy.
To, co jest kłopotem dla mleczarzy, niekoniecznie musi jednak martwić konsumentów, którzy cały zeszły rok zmagali się z absurdalnymi cenami. Popyt konsumencki został na tyle zduszony, że sieci handlowe będą chciały przyciągnąć klientów redukcją cen. W kolejce do obniżek stoją już inne produkty spożywcze. W Niemczech podobna wojna cenowa ma obecnie miejsce na rynku kawy, która staniała tam o jedną piątą. Obniżki cen kawy napędzane są przez wielkie sieci handlowe znad Szprewy, na czele z Aldim, która to sieć zamierza w nadchodzących pięciu latach wybudować w Polsce aż 600 sklepów. Rosnąca konkurencja między dyskontami oraz spadający popyt będą sprzyjać hamowaniu wzrostu cen żywności oraz obniżkom cen niektórych towarów spożywczych – szczególnie tych, których sklepy będą miały nadmiar. Producentom zapewne się to nie spodoba, jednak oni mieli hossę cały zeszły rok, gdy marże przedsiębiorstw sięgały rekordowych poziomów. Czas więc dać wreszcie oddech konsumentom.