Dosyć nieoczekiwanie Polskę nawiedziło kolejne nieszczęście. Do deficytu węgla doszedł jeszcze brak cukru. Ten zupełnie podstawowy produkt spożywczy zaczął nagle znikać z półek, a sprzedawcy mają problem z uzupełnianiem ich na bieżąco. Największe sieci dyskontów wprowadziły nawet reglamentację – na jednym paragonie można zakupić jedynie 5 lub 10 kg cukru, zależnie od sieci. Oczywiście trudno tutaj mówić o jakiejś tragedii. 10 kg cukru powinno wystarczyć nawet i na kilka lat. Jednak sam fakt wprowadzenia reglamentacji na tak oczywisty artykuł wzbudza spory niepokój. W rezultacie cena cukru rośnie i w niektórych miejscach osiąga kuriozalny poziom.
Co najlepsze, na rynku cukru właściwie nic specjalnego się nie dzieje. Produkcja idzie pełną parą i według wszelkich danych produktu tego w Polsce powinno być pod dostatkiem. Występują pewne problemy natury technicznej, ale nie aż tak wielkie, żeby wywołać od razu kryzys cukrowy w kraju, który burakiem cukrowym stoi. Najwyraźniej sporą rolę odegrały tu emocje. Odczucia społeczne to jeden z najważniejszych czynników inflacji. Rozemocjonowani konsumenci potrafią sami wygenerować wzrost cen lub przynajmniej się do niego walnie przyłożyć. Schładzanie rozpalonych głów jest więc jednym z głównych instrumentów walki z inflacją.
Na wszelki wypadek
Skoro cukru w sklepach brakuje, to najwyraźniej producenci musieli dostarczyć go na rynek w mniejszej ilości. Problem w tym, że nic takiego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie. Według danych GUS produkcja cukru w czerwcu wzrosła o prawie jedną czwartą w stosunku do roku poprzedniego. W całym pierwszym półroczu poszła w górę prawie dwukrotnie – dokładnie o 82,5 proc. Produkcja cukru zanotowała najwyższy wzrost ze wszystkich wykazanych artykułów spożywczych – druga w zestawieniu kasza gryczana urosła o dwie trzecie. Oczywiście sama produkcja jeszcze nie mówi wszystkiego. Producenci mogli większą część sprzedać za granicę, by skorzystać na słabym kursie złotego. Jednak eksport cukru wzrósł jedynie licząc w złotych. Jego wolumen, liczony w tysiącach ton, właściwie się nie zmienił – dotychczas w tym roku sprzedaliśmy za granicę prawie tyle samo cukru co w 2021 r.
Braki cukru to efekt splotu okoliczności. Gdy pojawił się wzrost popytu na cukier, związany m.in. z rozpoczęciem sezonu na przetwory, w sklepach i sieciach handlowych pojawiły się bariery logistyczne. W branży transportowej brakuje obecnie kierowców. Firmy transportowe zgłaszały problemy kadrowe już w zeszłym roku, jednak odpływ mężczyzn z Ukrainy – wracających do kraju z powodu wojny – jeszcze ten deficyt pogłębił. W handlu również są braki personalne, co może powodować problemy przy rozładowywaniu dostaw. W związku z barierami logistycznymi nie wszystkie sieci były więc w stanie na bieżąco uzupełniać półki. Pojawiające się braki cukru na półkach zadziałały dosyć paradoksalnie i zwiększyły na niego popyt. Konsumenci zaczęli obawiać się problemów z nabyciem tego podstawowego w wielu domach artykułu. Zamiast kupić zwyczajnie jeden kilogram, nabywali po kilka kilo, a nawet więcej. Braki cukru na półkach były więc jeszcze większe, co zaś wygenerowało wzrost liczby zaniepokojonych konsumentów, którzy kupowali na zapas. I tak dalej – zadziałał więc mechanizm kuli śniegowej.
Faktem jest, że detaliczna cena cukru w tym roku wzrosła. Według GUS w czerwcu wyniosła przeciętnie niecałe 4 zł. W zeszłym roku wynosiła niecałe 3 zł, więc cukier zdrożał o jedną trzecią, czyli całkiem sporo. To efekt rosnących kosztów produkcji rolnej, a w szczególności nawozów, które zdrożały nawet kilkukrotnie, głównie z powodu rosnących cen gazu. Rolnicy uprawiający buraki cukrowe musieli więc podnieść ceny, żeby pokryć wyższe koszty. Problem w tym, że w lipcu cukier jest już często sprzedawany po 5–7 złotych, zależnie od sklepu lub sieci. A i tak chętnych na duże zakupy tego towaru nie brakuje. Lipcowy skok cen cukru jest więc wywołany głównie nagłym wzrostem popytu ze strony rozemocjonowanych konsumentów.
Emocje w cenie
Nastroje społeczne odgrywają więc ogromne znaczenie w kształtowaniu się cen. Od zachowań konsumentów w dużej mierze zależy to, na jak wiele mogą sobie pozwolić sprzedawcy. Gdy konsumenci oczekują wzrostu cen lub są w stanie poświęcić wiele, by zdobyć dany produkt, sprzedawcy mają większe pole do podnoszenia swoich marż. W czasach niepokojów – na przykład wojny – nastroje społeczne są szczególnie rozchwiane i łatwo je rozbudzić. Ludzie obawiają się przyszłości, a ich obawy zwykle są częściowo uzasadnione, a częściowo jednak wyolbrzymione. Na przykład w tym roku rodziny ogrzewające domy węglem postanowiły gremialnie przygotować się na zimę już wczesnym latem, całkiem rozsądnie przewidując, że w okresie grzewczym ceny węgla mogą być bardzo wysokie. Problem w tym, że latem podaż węgla zwykle jest niższa, gdyż zapotrzebowanie na niego pojawia się dopiero jesienią. Rozsądnie kalkulujący pojedynczy konsumenci doprowadzili więc w swej masie do dosyć nierozsądnego ustawiania się w długich kolejkach po węgiel już późną wiosną i w wakacje. To zaś wygenerowało absurdalne podwyżki cen węgla, za który trzeba zapłacić nawet 3 tys. zł za tonę.
Dlatego też GUS bada nie tylko inflację, ale też wskaźnik oczekiwań inflacyjnych. Przyjmuje on wartość od -100 do +100, przy czym -100 oznacza, że wszyscy badani oczekują spadku cen, a +100 odwrotnie. Wskaźnik oczekiwań inflacyjnych na plusie pokazuje więc, że większa część ankietowanych spodziewa się wzrostu cen. Im większy plus, tym większa przewaga ludzi oczekujących drożyzny nad tymi, którzy spodziewają się spadku cen. Wskaźnik oczekiwań inflacyjnych zaczął rosnąć w drugiej połowie ubiegłego roku, gdy temat drożyzny wszedł na tapetę większości mediów. Podczas pandemii mieścił się w przedziale plus 30–40, jednak w październiku 2021 r. sięgnął +45. W styczniu tego roku wyniósł +47, a tegoroczny szczyt zanotowaliśmy w marcu (+54,4). Od tamtego czasu nastroje inflacyjne zaczęły nieco spadać, jednak nadal są podwyższone. W czerwcu wskaźnik oczekiwań inflacyjnych wyniósł +47. W lipcu spadł do +43, co oznacza, że coraz więcej ludzi oczekuje wyhamowania inflacji w nadchodzących miesiącach.
Co szczególnie istotne, w Polsce w XXI w. nastroje inflacyjne nigdy nie były na minusie. Ani razu nie zdarzyło się tak, że ludzie oczekujący spadku cen byli w większości, choć przecież dwukrotnie zanotowaliśmy niewielką deflację – w 2015 i 2016 r. Polacy są więc szczególnie wyczuleni na wzrosty cen i generalnie są przekonani, że one rosną – i to nawet wtedy, gdy w rzeczywistości powoli spadają. W naszym kraju szczególnie łatwo rozbudzić więc inflacyjne emocje. Poza tym jesteśmy przekonani, że prawdziwa inflacja jest znacznie wyższa niż jej oficjalny odczyt. W styczniowym badaniu United Surveys dla „DGP” ankietowani przeszacowali inflację aż trzykrotnie. Inflacja subiektywna wyniosła w nim średnio 27 proc., chociaż według GUS niecałe 9 proc.
Skąd się bierze to szczególne wyczulenie Polaków na wzrost cen? Najprawdopodobniej to efekt wspomnień z czasów hiperinflacji z początku lat 90. Jej stłumienie było bardzo bolesne i wiązało się z ogromnymi kosztami społecznymi – m.in. z eksplozją bezrobocia. Mamy więc zakodowane w głowach, że inflacji należy się obawiać. Poza tym jesteśmy krajem szybko rozwijającym się. W ostatnich trzech dekadach nasze płace rosły – chociaż w bardzo różnym tempie – i generalnie się bogaciliśmy. Wzrost zamożności Polski wiązał się m.in. z wyższymi kosztami utrzymania mieszkań. W bogacących się społeczeństwach zaczynają się pojawiać produkty lepszej jakości lub bardziej zaawansowane technologicznie, czyli droższe, a sami konsumenci dużo chętniej po nie sięgają. Co również może wywoływać wrażenie nieustannie rosnących cen.
Nastroje a rzeczywistość
Wyolbrzymianie inflacji jest zjawiskiem dosyć niebezpiecznym, gdyż działa na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Nastroje inflacyjne po pewnym czasie faktycznie przenoszą się na rzeczywistość rynkową, ponieważ w takich warunkach sprzedawcy mogą swobodniej podnosić swoje marże. To jeszcze bardziej podgrzewa oczekiwania inflacyjne i tak w koło Macieju. Nieprzypadkowo firmy w Polsce notują obecnie rekordową rentowność.
To jednak nie tylko specyfika Polski, ale również np. Kanady. Lawrence Schembri z kanadyjskiego banku centralnego w tekście Postrzegana inflacja a rzeczywistość przyjrzał się przyczynom rozjazdu nastrojów społecznych z faktami. Właściwie wszystkie wyszczególnione przez niego przyczyny pasują do Polski jak ulał. Schembri zauważył więc, że konsumenci nie dostrzegają wzrostu jakości produktów. Często sami zmieniają nawyki zakupowe, przerzucając się na lepsze towary, lecz potem w ich pamięci zostaje już głównie wyższa wartość paragonu i przeświadczenie, że ogólnie jest drożej.
Poza tym na nastroje inflacyjne wpływa wzrost cen nieruchomości. Chociaż sama wartość mieszkań nie wchodzi do koszyka inflacyjnego, to ludzie obserwujący dookoła drożejące lokale nastawiają się mentalnie na wzrost pozostałych cen. Tymczasem w ostatnich latach w Polsce obserwujemy prawdziwą hossę mieszkaniową, która dopiero teraz powoli zaczyna hamować. Schembri wskazał również, że konsumenci są zdecydowanie bardziej wyczuleni na wzrosty cen niż spadki. Po zakupach w głowach pozostają nam więc głównie te towary, które najbardziej zdrożały – np. teraz cukier czy mięso – i to na ich podstawie kształtujemy swoje ogólne przekonania o cenach.
No i wreszcie ludzie mają przeświadczenie, że ich koszyki zakupowe są specyficzne i nie można ich porównywać do przeciętnego koszyka prezentowanego przez urząd statystyczny. Jednak Schembri przeanalizował koszyki zakupowe przeróżnych grup społecznych w Kanadzie i okazało się, że we wszystkich wzrost cen był niemal identyczny z oficjalnym wskaźnikiem cen konsumenckich. Warto więc w większym stopniu ufać urzędom statystycznym, takim jak GUS, a nieco mniej własnym odczuciom, często zafałszowanym błędami poznawczymi, których zwykle nawet nie dostrzegamy.
Oczywiście czynników inflacji w Polsce jest wiele. To przede wszystkim przyczyny zewnętrzne – przerwane łańcuchy dostaw oraz wojenny wzrost cen surowców. Bez wątpienia rozdanie 150 miliardów zł przedsiębiorstwom podczas pandemii także się do niej walnie przyczyniło. Jednak swoje zrobiły również rozbudzone emocje, celowo zresztą podgrzewane przez partie polityczne oraz media. Przypadek nieoczekiwanego braku cukru w Polsce jest doskonałym przykładem wpływu nastrojów społecznych na dostępność produktów i ich ceny. Siedząc jak na szpilkach, wykreowaliśmy kryzys cukrowy właściwie z niczego. Cukru w Polsce jest mnóstwo, a jednak nagle go zabrakło, a ceny błyskawicznie osiągnęły dosyć kuriozalny poziom. W czasie podwyższonej inflacji lepiej więc nie dawać się ponieść owczemu pędowi, który co jakiś czas będzie się w przyszłości pojawiał. Zapewne byłoby nam łatwiej, gdyby na czele banku centralnego stał człowiek, którego Polacy z obu stron politycznej barykady darzą powszechnym zaufaniem i szacunkiem. Pytanie tylko, czy w rozgrzanej emocjami Polsce dałoby się jeszcze kogoś takiego znaleźć.