Jednym z tematów, którymi żyją w ostatnich miesiącach Polacy, są ceny. I nie chodzi tu o słynne „paragony grozy” obrazujące koszty wakacji nad polskim morzem, ale te codzienne ceny, które płacimy w sklepie podczas bieżących zakupów. Choć rządzący zapewniają, że inflacją nie należy się przesadnie przejmować, to doświadczenia wielu obywateli przy kasach są zupełnie inne. Internet pełen jest „przykładów z życia”, które dowodzą wpływu inflacji na nasze portfele. Przyzwyczajenie do bardzo stabilnych cen z poprzednich lat może jeszcze zwiększać ten niepokój i wytwarzać przeświadczenie, że w gospodarce dzieje się coś złego. Nie każdy otrzymał w ostatnim czasie podwyżkę na tyle dużą, żeby na wzrost cen spoglądać ze spokojem. Gdy pensja wydaje się nie nadążać za wzrostem cen, powstaje poczucie braku kontroli nad swoim bytem, co w oczywisty sposób prowadzi do znacznego niepokoju. Tym bardziej jeśli ma się na utrzymaniu nie tylko siebie, ale też bliskich. Oczywiście inflacja w Polsce jest faktem, powodów do paniki jednak nie ma.
Szalejąca ropa i dolar
Według wstępnych danych GUS w lipcu inflacja znów wzrosła – aż do dawno niewidzianych nad Wisłą 5 procent. Ostatni raz tak wysoki wzrost cen notowaliśmy w 2011 r., czyli dziesięć lat temu. W pierwszej dekadzie XXI w. inflacja również kilka razy sięgnęła tak wysokich poziomów, a na początku wieku była nawet dwukrotnie wyższa. To jednak marne pocieszenie, bo żyjemy tu i teraz, a o realiach gospodarczych z początku wieku mało kto chciałby pamiętać, gdyż były niespecjalnie przyjemne.
Warto zerknąć nieco dokładniej na dane z lipca, by się przekonać, co w największym stopniu napędza obecny wzrost cen. Ceny żywności w lipcu wzrosły o nieco ponad 3 proc., natomiast nośników energii o 5,3 proc. Energia elektryczna zdrożała już na początku roku m.in. z powodu wprowadzenia opłaty mocowej oraz niezbędnych w energetyce inwestycji, o czym pisaliśmy w „Przewodniku” już w marcu. Niestety, wzrost cen energii elektrycznej będzie nam towarzyszyć do mniej więcej 2030 r. Wzrost cen żywności i energii elektrycznej jest jednak niczym w porównaniu z cenami paliw. One wzrosły rok do roku aż o 30 proc. Na początku pandemii, gdy świat zamarł, ceny paliw wyraźnie spadły, gdyż zapotrzebowanie na ropę drastycznie zmalało. Obecnie wracamy do względnej normalności, transport towarów i pasażerów wraca na dawne tory, więc cena ropy wróciła na wysokie poziomy sprzed lockdownów. W czerwcu tego roku baryłka ropy zdrożała aż o 284 proc. w stosunku do pandemicznego kwietnia 2020 r. Przy okazji osiągnęła też najwyższą cenę od 2018 r.
Paliwa wpływają właściwie na wszystkie inne towary. W cenie każdego produktu znajdują się m.in. koszty transportu, poza tym ropa bywa wykorzystywana przy samej produkcji. Na jej ceny taki kraj jak Polska, który musi ją sprowadzać z zagranicy, nie ma specjalnego wpływu. To efekt polityki jej producentów (np. państw zgrupowanych w OPEC, czyli Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową), popytu na rynku oraz aktywności inwestorów, którzy traktują ją jak aktywa inwestycyjne. Często nabywając gigantyczne ilości, których nawet nie zobaczą na oczy, gdyż wcześniej odsprzedadzą. Miliony ton ropy potrafią przechodzić z rąk do rąk, fizycznie wciąż tkwiąc w jednym magazynie gdzieś w środku USA. Aktywność inwestorów oczywiście wzrasta wtedy, gdy rośnie też potrzeba tradycyjnego wykorzystania ropy. Rynki kapitałowe generalnie działają jak samonapędzająca się maszyna. Tak się już niestety nasz świat ułożył, że wiele niezbędnych do egzystencji dóbr wykorzystywanych jest jako aktywa inwestycyjne, co napędza ich ceny, na czym finalnie tracą ich zwyczajni użytkownicy.
Sprawę nieco pogarsza fakt, że nasza waluta osłabiła się wobec dolara. W czasach kryzysów waluty państw rozwijających się lub od niedawna rozwiniętych zwykle tanieją, gdyż inwestorzy wolą lokować kapitał w tak zwanych bezpiecznych przystaniach – np. franku szwajcarskim. W momencie pisania tekstu dolar kosztuje 3,9 zł, choć jeszcze przecież nie tak dawno był poniżej 3 złotych. Tymczasem transakcje zakupu ropy rozliczane są właśnie w dolarach, co automatycznie podobija jej ceny liczone w złotych.
Przerwane dostawy
Istnieje także wskaźnik tak zwanej inflacji bazowej. Pokazuje on wzrost cen po odjęciu wpływu surowców, a więc m.in. ropy. Inflacja bazowa w lipcu wyniosła około 4 proc. rok do roku, a więc ropa nie jest jedyną przyczyną wzrostu cen. Inne przyczyny mają tzw. charakter podażowy, czyli wynikają z sytuacji po stronie producentów. W czasie pandemii przerwanych zostało wiele łańcuchów dostaw, gdyż w niektórych częściach świata fabryki stanęły lub ograniczyły działalność. Mniej sprawnie niż zwykle przebiegał też transport. Wytwórcy przeróżnych dóbr natknęli się na problemy ze zdobyciem materiałów niezbędnych do produkcji, więc musieli ją wstrzymywać lub przynajmniej spowalniać. Największym echem odbiły się problemy z zakupami układów scalonych, czyli chipów potrzebnych do produkcji elektroniki oraz samochodów. Produkowane są głównie w Azji, szczególnie na Tajwanie, skąd pochodzi spółka TSMC, jeden z gigantów tej niezwykle ważnej, ale nieprzesadnie znanej branży. Problemy występują także chociażby ze zdobyciem niektórych metali wykorzystywanych w przemyśle.
W związku z tym rosną ceny u samych producentów. W czerwcu rosły one w tempie 7 proc., co było najwyższym wynikiem od 2012 r. Przekłada się to na ceny wielu towarów w sklepach, szczególnie elektroniki. Globalne ceny komputerów i laptopów w zeszłym roku wzrosły o 17 proc., co było także skutkiem przejścia wielu ludzi w tryb zdalny, który wymagał wyposażenia się w odpowiedni sprzęt. Na początku tego roku szeroko omawiane były absurdalne ceny konsol do gier nowej generacji oraz komputerowych kart graficznych. Na aukcjach internetowych ich ceny bywały dwukrotnie wyższe niż te przewidziane w sklepach, które jednak ich fizycznie nie miały (i zresztą nadal nie mają). To właśnie efekt problemów z nabyciem komponentów, przez co producenci nie nadążają za popytem na ich towary. Dotyczy to nie tylko elektroniki, ale też wielu innych dóbr użytkowych. Według dokładnych danych GUS za czerwiec ceny w rubryce „wyposażenie mieszkania” rosły o połowę szybciej niż „żywność i napoje bezalkoholowe”.
Gospodarka wstaje z kolan
Oczywiście wzrost cen napędza też odmrażanie gospodarki. W wyniku lockdownów na kontach polskich gospodarstw domowych znalazło się nadwyżkowe 140 mld zł, które w normalnej sytuacji zostałyby wcześniej wydane na konsumpcję. Obecnie te wszystkie niewykorzystane nadwyżki „wracają” na rynek, a „wyposzczeni” pandemią ludzie zaczynają znów zaspokajać swoje potrzeby konsumpcyjne. W czerwcu sprzedaż detaliczna wzrosła o 9 proc. w stosunku do poprzedniego roku. Cały handel detaliczny powoli zbliża się do poziomu, jaki osiągnąłby bez pandemii, a więc już niedługo nadrobimy konsumpcyjne zaległości z poprzedniego roku i pierwszych miesięcy obecnego. To oczywiście oznacza bardzo duży wzrost popytu, który część sprzedawców wykorzystuje do odbicia sobie pandemicznych strat.
Szczególnie dobrze widać to po zakupach odzieży i obuwia. W czasie pandemii ich sprzedaż spadła drastycznie, właściwie najbardziej ze wszystkich czołowych branż. Nie kupowaliśmy nowych ubrań, bo po pierwsze nie bardzo było gdzie, gdyż zamknięto na wiele tygodni galerie handlowe, a po drugie nie były nam potrzebne, skoro i tak siedzieliśmy w domach. Poza tym mieliśmy wtedy na głowie problemy zdrowotne, a przy tego typu problemach mało kogo interesuje wygląd. Obecnie życie społeczne się odmroziło i wraca do względnej normalności, znów chcemy dobrze się prezentować, więc uzupełniamy braki w garderobach. Od drugiego kwartału tego roku sprzedaż odzieży i obuwia bardzo wyraźnie odbiła i obecnie jest już na poziomie trendu sprzed pandemii.
Płace kontra inflacja
Przyczyny inflacji mamy więc z grubsza wyjaśnione, pozostaje odpowiedzieć na pytanie, czy obecny wzrost cen jest groźny dla poziomu życia w Polsce. Żeby to zrobić, najpierw trzeba się dowiedzieć, z czego żyją Polacy. Według GUS za dwie trzecie dochodu rozporządzalnego nad Wisłą odpowiadają dochody z aktywności zawodowej. Przede wszystkim z pracy na etacie (aż 53 proc.), a w pozostałej części z działalności gospodarczej lub pracy na własny rachunek (np. na umowach-zleceniach). Kolejną jedną czwartą stanowią świadczenia emerytalno-rentowe, natomiast świadczenia socjalne, przede wszystkim „500 plus”, odpowiadają za około 7 proc. Uzupełniają to dochody z własności, a więc dywidendy z udziałów w spółkach czy oprocentowanie lokat, które odpowiadają za ledwie niecałe 2,5 proc.
Polacy są więc narodem pracowników oraz, w znacznie mniejszej części, emerytów. Inflacja uszczupla zgromadzony kapitał, szczególnie w środkach pieniężnych, jednak w Polsce mało kto utrzymuje się ze swojego majątku. Naszym głównym źródłem dochodów są bieżące zarobki oraz świadczenia emerytalne. Emeryci są zabezpieczeni przed inflacją ustawowo, gdyż coroczna waloryzacja świadczeń powinna obejmować co najmniej wzrost cen oraz jedną piątą wzrostu płac realnych. Dla pracowników kluczowa natomiast jest relacja płac do cen. Jeśli te pierwsze rosną szybciej, to ta druga nie skutkuje spadkiem standardu życia.
Jak na razie wzrost płac przebija inflację z dużą nawiązką. W czerwcu tego roku pensje wzrosły przeciętnie aż o 10 proc., więc rosną w tempie dwukrotnie szybszym niż ceny. Rynek pracy rozgrzany jest do czerwoności, gdyż równocześnie wzrosło zatrudnienie o niemal 3 proc. Płace rosły tak szybko ostatni raz w 2008 r., a średnie wynagrodzenie wynosi już 5,8 tys. zł. Oczywiście to są dane średnie – na pewno nie każdy otrzymał podwyżkę o 10 proc. (są jednak i tacy, którzy otrzymali jeszcze wyższe). Z drugiej jednak strony najniższe pensje również rosną szybko dzięki podnoszeniu płacy minimalnej, która w przyszłym roku sięgnie historycznego poziomu 3 tys. zł. Ogólna struktura płac według danych GUS w ostatnich latach się nieco spłaszczyła, co by oznaczało, że z owoców wzrostu gospodarczego korzysta obecnie większość pracujących, choć oczywiście w różnym stopniu.
Dwie strony medalu
Wzrost płac siłą rzeczy przekłada się na ceny. Koszty pracy są przecież jednym ze składników finalnej ceny produktu kupowanego w sklepach. I to koszty pracy nie tylko produkcji, ale też transportu czy sprzedaży. W najbliższych miesiącach inflacja będzie się więc utrzymywać, co jest jednak normalne w sytuacji szybkiego wzrostu gospodarczego oraz wynagrodzeń. Prawdopodobnie jednak pozostałe czynniki wzrostu cen w nadchodzących miesiącach zaczną się powoli osłabiać. Boom na ropę powoli będzie wygasał, a złoty większość tego, co miał stracić względem dolara i euro, już stracił. Powoli wygasać będzie także efekt popytowy, gdyż nadwyżki finansowe z rachunków polskich rodzin będą się uszczuplać, więc sprzedawcy będą mieli mniejsze pole do podwyżek cen.
Według projekcji Narodowego Banku Polskiego w tym roku inflacja powinna się utrzymywać na poziomie 4,5 proc., jednak w pierwszym kwartale przyszłego spadnie do 3,5 proc., a w kolejnych miesiącach nawet do 3 proc. W przyszłym roku prawdopodobne jest też podniesienie stóp procentowych, co może jeszcze ją nieco zdusić, jednak z drugiej strony oznaczać będzie wzrost rat kredytów na mieszkanie. Jak widać, w gospodarce wszystko ma swoje dwie strony – inflacja uszczupla nasze oszczędności, ale równocześnie zmniejsza realną wartość zaciągniętych kredytów. Walcząc nadmiernie z inflacją, łatwo pogrążyć kredytobiorców, których w Polsce jest więcej niż rentierów, a nawet zdusić realny wzrost płac. Warto o tym pamiętać.