Logo Przewdonik Katolicki

Prawdziwy Człowiek

Piotr Otrębski
Abp Henryk Hoser w Centrum Zdrowia Dziecka, luty 2009 r. fot. MARCIN OBARA/POLSKA PRESS/GALLO IMAGES

W piątek 13 sierpnia zmarł abp Henryk Hoser. Był pallotynem, misjonarzem, lekarzem, arcybiskupem diecezji warszawsko-praskiej, a w ostatnich latach wizytatorem apostolskim w Medjugorju. Miał 78 lat. Dla „Przewodnika Katolickiego” zmarłego arcybiskupa wspomina autor tekstu.

Hoser dostarcza kwiaty – pisał w Lalce Bolesław Prus. I choć wymyślił sobie pana Wokulskiego i pannę Łęcką, Hosera potraktował serio. Fikcję literacką umiejętnie spiął z kronikarskim wymiarem powieści. W czasach Prusa Hoser to była już marka i każdy współczesny autorowi czytelnik musiał na brzmienie tego nazwiska ożywiać się zupełnie jak na brzmienie znanych sobie nazw ulic. Choć przyjezdni, Hoserowie szybko stali się Polakami, polskimi patriotami. „Zwracając się do rolników, uświadamiałem im, że są nośnikami wolności i polskości” – podkreślał abp Henryk Hoser.
Przez kolejne pokolenia Hoserowie trwali przy ogrodnictwie. W kręgu rodzinnym zawsze prowadzono dyskusje na temat roślin i ich szerokiego zastosowania. Rodzice arcybiskupa byli inżynierami rolnictwa. Siostra Julia była naukowcem. Jak mówił kiedyś arcybiskup, doktorat zrobiła z kapusty, a habilitację obroniła z kalafiora. Mówił to z właściwym sobie poczuciem humoru, pewnym i mocnym głosem. Każdy żart kwitował powściągliwym uśmiechem, który jednak nie mógł ujść uwadze słuchacza.

Troskliwy ojciec
„Będąc studentem medycyny i mieszkając w Warszawie pracowałem jako robotnik rolny. Całymi dniami podwiązywałem sznurkami kalafiory nasienne, pieliłem z motyką grządki, misiakowałem pomidory, a w dni deszczowe czyściłem cyklameny w szklarniach” – opowiadał abp Hoser. Obserwacje przyrody jeszcze bardziej umacniały w przyszłym kapłanie przekonanie o wartości, a zarazem nietrwałości życia ziemskiego. Przy okazji podobnych prac we Francji i w Danii uczył się języków: angielskiego i francuskiego. To obycie w świecie mogło stać się przepustką do wielkiej kariery medycznej. Wykształcenie lekarskie i świadomość bytu ludzkiego w wymiarze nie tylko duszy, lecz także ułomnej materii, pozwalały zawsze patrzeć na człowieka podmiotowo. Rozumieć jego potrzeby.
Nawet w momentach sporów o fundamentalne z punktu widzenia Kościoła kwestie arcybiskup kierował się nie zimną doktryną, lecz szczerą troską o człowieka. Choć stanowczo sprzeciwiał się aborcji, jako pierwszy wystąpił przeciwko postulatom karania kobiet za jej dokonanie. Rozumiał, szanował i kochał kobiety. Potrafił się z nimi przyjaźnić. Mówił mi pewien profesor medycyny, przyjaciel arcybiskupa z lat studenckich, że Henryk Hoser uchodził za znakomitego tancerza i dziewczęta ustawiały się w kolejce do tańca z nim. Podobno, wybierając kapłaństwo, najtrudniej było mu pogodzić się z rezygnacją z ojcostwa. Ten wymiar ojcowskiej troski potrafił jednak przełożyć na swoją posługę.
Doświadczyłem wielokrotnie właśnie takiej szczerej, niemalże ojcowskiej troski ze strony arcybiskupa. Może to dziwne, bo byłem przecież tylko dziennikarzem, varsavianistą, a jednak zrodziła się między nami pewna nić porozumienia, a w arcybiskupie coś na kształt odpowiedzialności za pracownika diecezjalnej rozgłośni. Nie wchodząc w szczegóły wspomnę tylko, że w dwóch sytuacjach, bardzo trudnych, pomógł mi bezinteresownie, czyniąc niełatwe starania celem rozwiązania problemu, jak prawdziwy opiekun, o czym nie zapomnę nigdy.

Dialog i szacunek
Zawsze żyłem etosem mojego ojca i mojego dziadka – mówił mi abp Henryk Hoser. Obu stracił mając dwa lata. Ojciec Janusz, żołnierz Armii Krajowej i dziadek Henryk zostali rozstrzelani przez Niemców w czasie rzezi Woli w sierpniu 1944 r. Zginęli niedaleko swoich wolskich ogrodów, z których wywodziła się cebula wolska i rabarbar wczesny (lub wielki) Hosera. Arcybiskup był bardzo świadomym człowiekiem. Wiedział, kim jest i skąd przychodzi. Ta świadomość była jednak znacznie szersza: świadomość Polski, świadomość świata, świadomość Kościoła. Rodzinne tradycje ekumeniczne bez wątpienia przyczyniły się do umiejętności prowadzenia dialogu. On po prostu – wbrew temu, co twierdzą niektórzy – umiał i chciał rozmawiać. Daleki był od zacietrzewienia. Zawsze odrzucał stanowiska skrajne – mówię to na podstawie swoich rozmów, zwłaszcza tych radiowych. Pozostawał przy tym wierny wyznawanym wartościom.
Opowiadał mi kiedyś, jak to z okazji Wielkiej Nocy cała rodzina Hoserów szła do kościoła ewangelicko-augsburskiego przy placu Małachowskiego, a następnie do kościoła rzymskokatolickiego (nie pomnę parafii, nie wykluczam, że chodziło o kościół Świętego Krzyża). Zatem dialog i szacunek.
Za każdym razem, przy okazji każdego kontaktu próbowałem z arcybiskupa wydobyć jak najwięcej informacji warszawskich (jako varsavianistę szczególnie mnie to interesowało), historii rodzinnych. Docieranie do tej prozy życia sprawiało, że nie jawił się on jako książę Kościoła, lecz jako prawdziwy człowiek. I rozmawiał jak człowiek, nie urzędnik potężnej instytucji. Potrafił odpowiednie dać rzeczy słowo. Skwitować krótko, lecz w punkt, każdą kwestię, a co najważniejsze – nie bał się mówić, nie cenzurował siebie, nie starał się przypodobać. Za to wielu czyniło starania, by przypodobać się jemu.
Kiedyś nie wytrzymałem i zapytałem, czy był na koncercie Rolling Stonesów w Sali Kongresowej. W tamtym momencie nic by mnie już nie zdziwiło. Nie pamiętam kontekstu, ale ten musiał wiązać się z życiem kulturalnym powojennej Warszawy. Abp Hoser odparł, że nie był, ale Sala Kongresowa nie była mu obca. Na kanwie tej pasji do Warszawy zrodziła się nasza wzajemna sympatia, bo chyba o takiej mogę z pewną nieśmiałością mówić.

Hotel w ogrodzie Hoserów
Znów wrócę do historii rodu. Hoserowie nie byli rolnikami. Byli genetycznie umiastowionymi ogrodnikami, od pokoleń. Przodek księdza arcybiskupa Piotr Hoser przyjechał do Warszawy w XIX w. w celu zajęcia się słynnym Ogrodem Saskim. Przywracał mu świetność po powstaniu listopadowym. Później, wspólnie z bratem założył Zakład Ogrodniczy Braci Hoser, który rozwijał się wzdłuż Alej Jerozolimskich. Jak wspominał mi abp Henryk Hoser, na początku XX w. słynny hotel Polonia rósł po prostu w ogrodzie jego dziadka (co podobno dokumentują rodzinne zdjęcia). Kilka lat wcześniej, kilkaset metrów na zachód stanęła kamienica Hoserów ze słynnym sklepem nasiennym. Kartusz nad bramą zawiera konewkę, a w przejeździe do dziś można dostrzec ornamentykę roślinną.
Z balkonu tej kamienicy po wojnie młody Henryk Hoser patrzył na budowę Pałacu Kultury obsadzonego drzewkami ze szkółki Żbikowskiej (założonej przez Hoserów) i Warszawę, która po strąceniu jednego jarzma – hitlerowskiego, trudziła się z drugim – stalinowskim. Oba totalitaryzmy zabrały rodzinie Hoserów bardzo wiele – ten pierwszy życie najbliższych, ten drugi utratę majątku. Nie zdołały odebrać jednak ducha. To stwierdzenie, mimo że pobrzmiewa patosem i emfazą, nie jest przesadzone. Ten duch wyraża się najdobitniej w zawołaniu biskupim Jego Ekscelencji: Maior est Deus! (Bóg jest większy!).

Trzy języki ognia
Żyjemy w czasach, które konstruują równoległe rzeczywistości. Jest świat realny, w jakiś sposób obiektywny, jest świat osobistych przeżyć, wreszcie świat medialny, pełen napięć, skrajności, niezrozumienia, upraszczania i bezrefleksyjnego powtarzania (nierzadko bzdur). W każdym z tych światów abp Henryk Hoser ma osobną postać. Ale przecież to funkcjonowanie w różnych rzeczywistościach percepcji jest przywilejem (choć jednocześnie ciężarem) osób publicznych, także postaci wielkiego formatu. Postacią wielkiego formatu bez cienia wątpliwości był abp Hoser. Cóż to jednak znaczy? Postaram się to zdefiniować najkrócej: wiedza, kompetencje, kindersztuba, wrażliwość na drugiego człowieka, nieustanna gotowość do działania, charyzma oraz, jak na dobrego kapłana przystało (co nie zawsze jest oczywiste), wiara w Boga. W herbie biskupim trzy języki ognia, zapożyczone z herbu rodowego Hoserów. Historia tego ognia sięga XV w., kiedy to Konrad Hoser, burmistrz Augsburga, walczył w pocie czoła z pożarem trawiącym miasto. Był to ogień, który więcej miał wspólnego z ogniem piekielnym niż ogniem Ducha Świętego. Był to jednak zarazem ogień, w którym hartowała się stal. Ogień, który można było odzyskać, omodlić, jak zrobił to późniejszy biskup warszawsko-praski. Gorejący krzew?
Pod koniec 2019 r. arcybiskup zadzwonił do mnie z prośbą o wygłoszenie laudacji. Miał otrzymać Nagrodę im. bp. Andrzejewskiego. Prośbę tę sformułował nieśmiało, a ja równie nieśmiało przyjąłem zaszczyt. W lutym 2020 r. w obecności przedstawicieli Kościoła, państwa i wielu znakomitych gości przez blisko dwadzieścia minut mówiłem o Hoserach. Mówiłem przez pryzmat Warszawy, na czym księdzu arcybiskupowi zależało szczególnie. Nie chciał konsultować żadnego słowa. Zaufał. Nie pytał o nic. Tekst poznał dopiero wtedy, kiedy go odczytywałem.
Prosił, bym go odwiedził w Medjugorju. Czuł, że tam dzieją się rzeczy Boże. Nie zdążyłem. Pandemia zmieniła wszystko. Ostatni raz rozmawiałem z nim w marcu 2020 r. Przyjechał z Francji i musiał odbyć obowiązkową kwarantannę. Przebywał w Ołtarzewie. Jako lekarz zdawał sobie sprawę z ogromnego zagrożenia, jakie niesie koronawirus. Prosił o stosowanie się do zaleceń sanitarnych. Wbrew niektórym głosom z kręgów kościelnych przestrzegał, by nie szukać znaków tam, gdzie ich nie ma (nie żyć w przekonaniu, że koronawirus omija kościoły). Ubolewał jednocześnie nad odcięciem wiernych od sakramentów (czas, kiedy w nabożeństwach mogło brać udział maksymalnie pięć osób).
Zapewniał, że czuje się dobrze. W pandemii widział znak czasów. Wiedział jednak, że zbierze ona potworne żniwo, że odciśnie piętno nie tylko na zdrowiu powszechnym, lecz także na gospodarce, relacjach międzyludzkich. Ubolewał, że niektóre rodziny w tym trudnym czasie po prostu rozpadną się. Jego świadomość świata, człowieka była absolutnie niepospolita. Jego głos, tak równie niepospolity, zawsze będzie mi dźwięczeć w głowie. Niech spoczywa w pokoju.

Lekarz, pallotyn, biskup
Henryk Hoser urodził się w 1942 r. w Warszawie. W 1966 r. uzyskał dyplom z medycyny. Dwa lata później wstąpił do Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego (księża pallotyni). W Wyższym Seminarium Duchownym w Ołtarzewie był współtwórcą Grupy Misyjnej. Tam też w 1974 r. otrzymał święcenia kapłańskie.
Po rocznym kursie językowym i medycyny tropikalnej w Paryżu wyjechał do Rwandy, gdzie pracował jako misjonarz do 1996 r. W tym czasie w stolicy kraju założył m.in. Ośrodek Medyczno-Socjalny, był także kierownikiem Centrum Monitoringu Epidemii AIDS.
W czasie wojny domowej między plemionami Hutu i Tutsi (zginęło wówczas milion osób), której eskalacja nastąpiła w 1994 r., nie było go na miejscu. Po powrocie, na czas nieobecności nuncjusza, Stolica Apostolska mianowała go wizytatorem apostolskim. Pełnił tę rolę do 1996 r., po czym wyjechał z Rwandy. Odnośnie do tego okresu pojawiały się zarzuty, jakoby ks. Hoser milczał wobec mordowania Tutsi przez Hutu. „Podczas ludobójstwa, które trwało w Rwandzie od początku kwietnia do lipca 1994 r., w ogóle mnie tam nie było – tłumaczył w rozmowie z KAI. – Na początku września 1993 r. wyjechałem z Rwandy, aby odbyć tzw. rok formacyjny. Przez pierwsze trzy miesiące przebywałem w Jerozolimie, następnie na stażu ultrasonografii w Warszawie w Szpitalu Bródnowskim, a wreszcie w Rzymie na intensywnym kursie języka włoskiego. Do Rwandy powróciłem dopiero na początku sierpnia 1994 r., kiedy fala ludobójstwa wygasła” – mówił.
Po powrocie do Europy w latach 1996–2003 był przełożonym Regii Stowarzyszenia Apostolstwa Katolickiego we Francji. W 2004 r. został rektorem Pallotyńskiej Prokury Misyjnej w Brukseli. Na początku 2005 r. Jan Paweł II mianował go arcybiskupem i sekretarzem pomocniczym Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów i przewodniczącym Papieskich Dzieł Misyjnych.
Trzy lata później został biskupem warszawsko-praskim. W Episkopacie pełnił funkcję przewodniczącego Zespołu Ekspertów ds. Bioetycznych. W swoich oświadczeniach Zespół przedstawiał wskazania na temat tego, jak Kościół w Polsce ustosunkowuje się do takich kwestii, jak np. zapłodnienie in vitro, aborcja, szczepienia czy klauzula sumienia lekarzy. Wypowiedzi abp. Hosera w tych tematach budziły czasem kontrowersje.
W 2017 r. przeszedł na emeryturę, ale Franciszek wysłał go do Medjugorje w charakterze specjalnego wysłannika Stolicy Apostolskiej w celu rozpoznania sytuacji duszpasterskiej i potrzeb pielgrzymów, a także wskazania ewentualnych inicjatyw duszpasterskich. Rok później został mianowany wizytatorem apostolskim.
Zmarł w piątek 13 sierpnia w Warszawie. W listopadzie skończyłby 78 lat.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki