Niedawno zostałem poproszony o konsultację w sprawie trwającego w pewnej rodzinie sporu. Nie chciałbym okazać się nielojalny i zdradzać zbyt wielu szczegółów, które zrujnowałyby reputację o mojej dyskrecji, ale chodziło mniej więcej o to, że pewna rodzina organizowała rodzinną imprezę. Zapraszano więc kilka pokoleń krewnych, ale powstał spór pomiędzy starszymi i młodszymi o pewną rodzinną tradycję. Otóż zwyczajem było tam, że do domu nie zapraszało się osób żyjących w niesakramentalnych związkach. – To byłoby z naszej strony zaakceptowanie jawnego zgorszenia, jakiego oni się dopuszczają. Więzy rodzinne to jedno, ale przykazania Boże, które są dla naszej rodziny najważniejsze, nie zostały zmienione. Trzymaliśmy się tego obyczaju przez wiele lat i dlatego i teraz nie powinniśmy zapraszać tych członków rodziny, którzy żyją w związkach niesakramentalnych – argumentował nestor tej rodziny.
Ale dla młodszych familiantów ta argumentacja była nie do przyjęcia. – Pora przemyśleć stare zwyczaje. Nie zmieniły się przykazania, ale zmieniły się czasy. Dziś problem dotyczy kilku osób, które mieszkają ze swoimi partnerami czy narzeczonymi, jak na to mówią, ale za kilka lat problem może dotyczyć połowy krewnych – tłumaczyli przedstawiciele młodzieży. – Starsi członkowie rodziny mogą do tamtych zatelefonować i zrobić im kazanie na temat moralności, ale nie róbmy takiej awantury, w której na rodzinnej imprezie zabraknie części młodych, bo nie pasują do rodzinnych zwyczajów, do których nie pasuje coraz większa część społeczeństwa. W dodatku takie działanie nosi znamiona dyskryminacji ze względu na sytuację rodzinną.
Spór był zażarty i obie jego strony używały przemyślanych argumentów. Ktoś może zapytać, co doradziłem. Akurat w tej historii nie to jest najważniejsze. Ale zdradzę, że odwołałem się do sporu o interpretację Amoris laetitia papieża Franciszka, który trwa w różnych episkopatach, i zaproponowałem rozeznawanie każdej sprawy osobno. Zupełnie inaczej trzeba podejść do sytuacji 60-letniego wujka, którego po odchowaniu dzieci zostawiła żona i po jakimś czasie związał się z pewną wdową, a zupełnie inaczej wygląda sytuacja 25-letniej krewniaczki, która idąc na skróty, zamieszkała ze swoim chłopakiem, tłumacząc, że na ślub jest jeszcze za wcześnie, a oni chcą być razem już.
Nie opisuję tej historii jednak po to, by chełpić się własnym w niej udziałem. Raczej coś innego dało mi do myślenia. Choć zasady panujące w tej rodzinie mogą wydawać się surowe i konserwatywne, uświadamiają nam, jak często przyzwyczajamy się do pewnych zjawisk społecznych, które jeszcze pokolenie temu wywoływały publiczne zgorszenie. A dziś często w ogóle nie zwracamy na nie uwagi. Trochę godzimy się z nimi i dla własnej wygody jakby przymykamy oko na różne zachowania, które moralność chrześcijańska uważa za niedopuszczalne. Niektórzy nawet się takim postępowaniem chełpią, nazywając je tolerancją i otwartością na innych. A równocześnie jest to sporym wyzwaniem, jak zachować się w świecie, w którym podstawowe wydawałoby się zasady przestają być oczywiste. Jak bez naginania swoich zasad ułożyć sobie relacje z ludźmi, którzy mają je w nosie, tak by samemu nie przestać być im wiernymi, a równocześnie nie wykopać głębokich rowów między członkami jednej rodziny?