Radykalizm antyklerykalny, a niekiedy wręcz antyreligijny polskich środowisk laicko-liberalnych, został niedawno postawiony w obliczu niełatwego wyzwania. Adam Michnik udzielił wywiadu własnej gazecie i wspominając ostatnie dekady PRL, mówił rzeczy, które wielu zaskoczyły, a wręcz zszokowały.
„W walce z dyktaturą komunistyczną i w obliczu gwałcenia godności i praw człowieka siłą rzeczy Kościół jest naszym sojusznikiem; (…) Kościół był jedynym miejscem, gdzie mowa nie była sprostytuowana. Był oazą niezależności, a religia była źródłem oporu przeciwko sowietyzacji. (…) To były osobne światy, które długo się ze sobą nie spotykały: katolicy oraz laicka inteligencja o korzeniach lewicowych, która często miała w kościach antyklerykalizm. Przekonywałem do dialogu z polskim katolicyzmem i w końcu te światy się spotkały” – mówił naczelny „Wyborczej”. A dziś, po wszystkich doświadczeniach III RP, które zaowocowały obecną radykalizacją, Michnik nie wahał się powiedzieć: „Obok obskurantyzmu prawicy nacjonalistyczno-klerykalnej istnieje lewicowy obskurantyzm antyreligijny, równie prymitywny, zajadły i nietolerancyjny. (…) Odrzucam myślenie, w którym nie ma miejsca na życzliwość dla Kościoła katolickiego. Można budować system wartości poza Kościołem, ale nie na pogardzie dla katolicyzmu, który jest dla milionów ludzi czymś świętym. Gdy wyobrażę sobie Polskę bez Kościoła, to mam czarny obraz. Nasze życie byłoby o wiele uboższe w sferze etyki”.
Proszę wybaczyć ten długi cytat, ale jest on ważny, ponieważ jest świadectwem postawy dziś już niestety głęboko anachronicznej, niezrozumiałej, zakorzenionej w przeszłości, którą niewielu już pamięta. Dziś lewicowość, szczególnie ta w sferze wartości, równa się niechęci, czasem wręcz nienawiści do Kościoła. Jeden z najważniejszych hierarchów Kościoła mówi zaś: „obecnie przychodzi do nas lewacka zaraza. (…) Lewacy nie umieją uszanować ludzkiego życia. Ich ideologie, niekiedy krzykliwe i związane z przemocą fizyczną i medialną zwyciężają”. Mówimy dziś językiem bardziej nienawistnym i radykalnym niż było to przed półwieczem, odmawiamy sobie moralnej legitymacji, dezawuujemy przeciwnika, przypisując mu jedynie złą wolę. Jest tak po obu stronach sporu. Słowa Adama Michnika przytoczone powyżej odrzucają jego wrogowie, bo cóż dobrego może powiedzieć „ten człowiek”, jak mówił o nim cytowany przed chwilą hierarcha. Jego przyjaciele zarzucają mu, najdelikatniej mówiąc, naiwność. „Tak jak daltonista nie widzi pewnych kolorów, ja – w przeciwieństwie do Adama Michnika – w żaden sposób nie mogę zobaczyć dóbr, które przynosi ludziom religia, a co dopiero dóbr, które przynosi Kościół” – skomentowała wywiad prof. Magdalena Środa. Dożyliśmy czasów, gdy każdy pogląd, który nie będzie dość wyrazisty, jednoznaczny i bezkompromisowy, zostanie odrzucony, a język, pozbawiony wulgarnych uproszczeń, nie będzie rozumiany.
Spotkanie z Kościołem
Chciałbym dziś powrócić w naszych poszukiwaniach źródeł „ciemnej nocy Kościoła” do dekady lat 70. i 80., gdy zaistniał w Polsce fenomen sojuszu środowisk „lewicy laickiej”, często o komunistycznej proweniencji, i ludzi Kościoła, duchownych i świeckich, zjednoczonych w oporze wobec systemu oraz w dążeniu do przywrócenia praw ludzkich i obywatelskich. Warto przypomnieć źródła tamtej współpracy i zastanowić się dlaczego przestała istnieć. Ważną datą jest tutaj rok 1968, gdy młodzi „rewizjoniści”, dotąd wierzący w możliwość uzdrowienia systemu poprzez powrót do jego marksistowskich korzeni, zaczęli ową wiarę tracić. Partia ukazała swe ONR-owskie oblicze, pod jej auspicjami zorganizowana została nacjonalistyczna, antysemicka kampania nienawiści. Ludzie tacy jak Kołakowski, Kuroń, Modzelewski i Michnik uznali to za rubikon, którego przekroczyć nie mogą. Wcześniej „szukaliśmy sposobu na prawdziwy socjalizm, studiowaliśmy Marksa, nie lubiliśmy konserwatyzmu i Kościoła. Na studenckich wiecach śpiewaliśmy Międzynarodówkę”, jak wspominał swoje środowisko Adam Michnik. Nacjonalizm był dla nich tym, co najgorsze, sprzeciw wobec niego był sednem ich lewicowego światopoglądu. Kościół postrzegali jako kustosza narodowo-religijnej formacji, odwołującej się do identyfikacji polskości i katolicyzmu, odrzucającej liberalną ideę wolności jednostki. Doświadczenie roku 1968 uświadomiło im, że trzeba szukać sojuszników w walce o prawa jednostki i społeczeństwa tam, gdzie dotąd widzieli tylko wroga. I na tej drodze spotkali sojusznika, którego dotąd nie dostrzegali: środowisko zafascynowane soborową reformą Kościoła, ludzi „Więzi”, „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego”, które z pewnym uproszczeniem, można nazwać „katolicyzmem otwartym”.
Polski Kościół lat 60. przeżywał okres wewnętrznego napięcia, który choć niewidoczny dla większości wiernych, był jednak niezwykle ważny, ponieważ dotyczył kwestii oblicza i przyszłości polskiego katolicyzmu. Na czym winien się wspierać: na masowej, ludowej i obrzędowej formie religijności czy na zaangażowaniu w soborowe zmiany, zrozumiałe i czytelne raczej dla katolickiej inteligencji? Wokół takiej osi rozgrywał się ówczesny spór środowisk „otwartych” z kard. Stefanem Wyszyńskim, to właśnie dzieliło Turowicza i Kisielewskiego. Formowała się opcja odrzucająca narodowe oblicze polskiej wiary, krytykująca prymasowską ideę „oddania Polski w macierzyńską niewolę Maryi”, sceptyczna wobec peregrynacji wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, podająca w wątpliwość hasła „narodu ochrzczonego” i całą mesjanistyczną wizję tysiącletnich dziejów katolicko-narodowo-państwowej jedności. Okazało się, że tych ludzi, skupionych wokół „Więzi” i „Znaku”, wiele łączy z rozczarowanymi wobec „realnego socjalizmu” rewizjonistami, że wspólnie pragną wolności słowa, zgromadzeń, swobody wyznawania poglądów, nawet jeśli wiele ich dzieli w sferze aksjologicznej.
Idea, która nadaje sens
Początki współpracy środowisk, które niewiele zdawało się łączyć, wyznacza postać Dietricha Bonhoeffera, niemieckiego duchownego ewangelickiego, teologa i działacza antynazistowskiego. Na osobisty rozkaz Hitlera 9 kwietnia 1945 r., dwa tygodnie przed wkroczeniem Amerykanów, został postawiony przed trybunałem doraźnym, skazany i stracony na szubienicy w obozie Flossenbürg. Dlaczego właśnie ten człowiek stał się patronem współpracy tak różnych środowisk, 30 lat po swej męczeńskiej śmierci? Dla środowisk „otwartych katolików” jego poszukiwania miejsca dla chrześcijaństwa w świecie naznaczonym znamieniem totalitaryzmu były ważną inspiracją.
W 1970 r. „Więź” wydała wybór pism Bonhoeffera. Dawni „rewizjoniści”, poszukujący nowych dróg i idei, mogących wypełnić pustkę, którą odczuwali po rozczarowaniu „komunistyczną wiarą”, również czytali niemieckiego teologa i odkrywali w jego myśli obraz chrześcijaństwa, którego dotąd nie byli świadomi. Siedzący w więzieniu Jacek Kuroń czytał Listy i notatki więzienne Bonhoeffera i napotykał tam następujące słowa: „czyżby chrześcijańskie wybawienie oznaczało wyswobodzenie od potrzeb, trosk, lęku i tęsknot, od grzechu i śmierci w lepszym, tamtym świecie? Nie zgadzam się z tym. Chrześcijańska nadzieja zmartwychwstania (…) kieruje uwagę człowieka ku jego życiu na ziemi. Chrześcijanin w przeciwieństwie do wierzących w mit wybawienia, nie ma w pogotowiu, na najgorszy wypadek, ucieczki od ziemskich zadań i kłopotów w jakąś wieczność, lecz musi wypić ziemskie życie do dna, na wzór Chrystusa”. Bonhoefferowska wizja chrześcijaństwa, nie skoncentrowana na doktrynie, nie ujęta w ramy instytucji, stroniąca od narodowo-religijnej mitologii, stała się dla Kuronia, Michnika i innych „sierot po marksizmie” ideą nadającą sens, ideą, ale nie wiarą i nie religią.
„Skoro nie dane jest nam uwierzyć w Boga osobowego, to będziemy chrześcijanami bez Boga” – tak ujmował to Jacek Kuroń i dodawał: „Bóg chrześcijan jest dla mnie Bogiem ludzi, których kocham. (…) Bóg drugiego człowieka jest także moim Bogiem, ale też tylko ze względu na niego, dla niego. Bo tylko drugi człowiek jest dla mnie wartością samą w sobie, nadrzędną, a wszystko inne jest wobec niej wtórne”. Było to zatem „chrześcijaństwo bez religii”, wyzbyte doktryny, rytuału, tradycji i hierarchii. Kościół ustanawiał „przestrzeń wolności”, której brakowało w totalitarnym państwie, dostarczał wartości moralnych niezbędnych w wymiarze indywidualnym i społecznym, był ważny w sferze kultury, ale nie jako „mistyczne ciało Chrystusa”, bez perspektywy teologicznej. „Jestem jednym z tych, którzy w ostatnich latach do chrześcijaństwa przyszli, zaakceptowali je, ale jako system wartości, nie religię” – pisał Kuroń.
Owocna współpraca
Wokół takiej ewolucji dawnych rewizjonistów zarysowała się ich współpraca najpierw ze środowiskami „katolików otwartych”, a później w latach 80. także z samą instytucją Kościoła. Podsumowaniem tej przemiany stała się opublikowana w 1977 r. książka Adama Michnika: Kościół, lewica, dialog. Jej autor rozlicza się z ciasnym antyklerykalizmem cechującym wcześniej jego środowisko. „Bezmyślnie powtarzałem dowcipy o tym, że Gomułka i Prymas są siebie warci etc. A przecież miałem już wszelkie dane, żeby wiedzieć jak jest naprawdę. To nie biskupi wydali nakaz by mnie aresztować i nie oni żądali, by mnie usunąć ze studiów. Język, którym posługiwali się biskupi, był mi obcy, niezrozumiały. Utrwalało to tylko mój całkowicie wypaczony wizerunek Kościoła” – pisał.
Książka była rozliczeniem, ale również ofertą współpracy: „Dla nas, dla lewicy laickiej, spotkanie z chrześcijaństwem wokół takich wartości jak wolność, tolerancja, sprawiedliwość, godność osoby ludzkiej i dążenie do prawdy jest zarazem perspektywą spotkania niekoniunkturalnego, perspektywą wspólnoty ideowej w nowym wymiarze”. Ta wspólnota nadała szczególny rys pierwszej „Solidarności” i była jednym z najważniejszych zjawisk wpływających na przemiany schyłku lat 80. Jej apogeum, zdradzające jednak pierwsze znamiona rozczarowania, przypadło na rok 1989, Okrągły Stół i wybory czerwcowe.
W III RP z tego sojuszu pozostało niewiele. Zniknął wspólny wróg, a Kościół poszukujący dla siebie miejsca w nowej, pluralistycznej rzeczywistości zaczął być postrzegany przez wielu dawnych przyjaciół jako potężna instytucja, rozpychająca się łokciami, próbująca ustanowić nowy monolit ideowy, jakby kolejne wcielenie PZPR. Na światło dzienne wyszły kwestie pozostające dotąd w głębokim cieniu: doktryna Kościoła i wynikające z niej zasady etyczne, wprowadzane do porządku prawnego państwa. Lewica laicka popłynęła w kierunku coraz bardziej zajadłego antyklerykalizmu i wojującego ateizmu, Kościół zaś skierował się ku politycznej prawicy, często skażonej nacjonalizmem, bo to ona zdawała się gwarantem realizacji jego nauczania w przestrzeni publicznej.
Drogi, które musiały się rozejść
Dziś myśli takie, jakie formułowali przed półwieczem Jacek Kuroń, Adam Michnik, Jan Strzelecki i wielu innych, zdają się trącić szlachetną, ale anachroniczną naiwnością. Tak, ten wymiar jest w nich widoczny. Kościół nie jest przecież instytucją demokratyczną i demokracja nie jest dlań wartością samą w sobie. On nie zaakceptuje przecież charakterystycznych dla demokratycznego porządku instytucji, jak np. referendum w kwestiach etycznych. Choćby dlatego drogi lewicy laickiej i Kościoła w warunkach demokratycznego państwa musiały się rozejść.
Pytaniem pozostaje jednak, dlaczego rozeszły się tak dramatycznie? Dlaczego niemal nikomu nie zależy dziś na przypominaniu prawdziwych źródeł tamtej wspólnoty? Dlaczego dziś Adam Michnik nie znajduje zrozumienia także wśród swoich, a spuścizna ks. Jana Ziei nie jest w Kościele kultywowana? Gubimy w ten sposób ślad czasu, ludzi i idei, które choć niedzisiejsze, warte są zachowania w polskiej pamięci.