Papież Franciszek stwierdził: „Kościół wyruszający w drogę przybliża się i dotrzymuje kroku, aby nie być dalekim. Opuszcza własne wygody i śmiało dociera na wszystkie peryferie, które potrzebują światła Ewangelii”. Trudno nie pomyśleć o tych słowach w dniach, gdy zbiegają się ze sobą dwie okrągłe rocznice: 40. powołania Komitetu Obrony Robotników (KOR) i 25. śmierci jednego z jego założycieli – ks. Jana Ziei. „Przewodnik Katolicki” pisał już w tym roku piórem Tomasza Królaka o tym niezwykłym człowieku, który został zapamiętany jako prorok niezłomnie głoszący potrzebę radykalnego wyznawania i stosowania w życiu jednostek i narodów przykazania „nie zabijaj”. „Nie zabijaj, to znaczy nigdy i nikogo” – powtarzał ks. Zieja, nie uznając przy tym żadnych kompromisów. Zasady ewangeliczne były dla niego praktycznym fundamentem codziennego życia. Żył według nich i ten absolutny brak jakiejkolwiek hipokryzji fascynował zarówno wierzących jak i od wiary dalekich. Czterdzieści lat temu, we wrześniu 1976 r., zdecydował się poprzeć ideę tworzenia KOR-u i został jego aktywnym członkiem. Dziś trudno w to uwierzyć, ale w działalność tej organizacji byli zaangażowani ludzie o tak odmiennej przeszłości i różnych poglądach, jak: Jacek Kuroń i Antoni Macierewicz, Adam Michnik i ks. Stanisław Małkowski. Szczególną rolę wśród nich odgrywał wiekowy ks. Jan Zieja, bez jego autorytetu współpraca wewnątrz KOR-u nie byłaby zapewne możliwa.
Początki Komitetu
Cofnijmy się do 17 września 1974 r., gdy przyszło mu w warszawskiej archikatedrze wygłosić homilię na Mszy św. odprawionej w intencji ofiar września 1939 r. Powiedział wtedy słowa, których nikt wcześniej w peerelowskiej rzeczywistości nie odważył się wypowiedzieć publicznie. Przypomniał agresję ze Wschodu, ale połączył to z wezwaniem, aby uznać prawa do wolności i niepodległości także Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Mówił o potrzebie pojednania, które wymaga uznania również własnych win. Słów tych słuchał Jacek Kuroń, niedawno uwolniony z więzienia, zaangażowany w działalność opozycyjną, ale od Kościoła daleki. Środowisko, któremu przewodził, niegdyś zafascynowane komunizmem, później do niego rozczarowane, nigdy dotąd nie postrzegało katolików jako ewentualnych sprzymierzeńców. Kościół był w ich oczach instytucją ograniczającą wolność człowieka w wymiarze podobnym jak Partia. Osobowość i słowa ks. Ziei uświadomiły Kuroniowi, jak bliskie jest chrześcijańskie orędzie głoszące prymat osoby ludzkiej jego lewicowej wrażliwości na krzywdę i upokorzenie człowieka w systemie tzw. realnego socjalizmu. Taki był początek współpracy obcych sobie dotąd środowisk: ludzi Kościoła i katolików świeckich oraz lewicowo-liberalnej opozycji, tzw. lewicy laickiej, miała ona trwać aż po upadek systemu w roku 1989.
Któż mógł być lepszym patronem i symbolem tego sojuszu niż ks. Jan Zieja? Zaangażowanie w działalność KOR było dla niego pozbawione jakiegokolwiek wymiaru politycznego, jakiejkolwiek kalkulacji. Gdy został w październiku 1976 r. wezwany na „rozmowę ostrzegawczą” do warszawskiego pałacu Mostowskich, oświadczył przesłuchującym go funkcjonariuszom SB: „Udział w działalności KOR uważam za mój elementarny obowiązek chrześcijański, wynikający z nakazu naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa: Byłem w więzieniu a nawiedziliście mnie”. Te słowa wyznaczyły konkretny kształt jego zaangażowania w ruch opozycyjny. Z reguły nie uczestniczył w spotkaniach działaczy KOR, podczas których planowano strategię doraźnych działań, ale był uznawany za autorytet: „Jego obecność w KOR-ze była dla mnie gwarancją moralną. On nie dopuścił żadnej fałszywej nuty. Nie narzucał swego zdania, ale jego mowa była: tak, tak, nie, nie”, pisała Maria Wosiek. Zapewne dlatego wybierał takie rodzaje aktywności, które wymagały szczególnej wrażliwości etycznej, jak choćby funkcję przewodniczącego Rady Funduszu Samoobrony Społecznej, zarządzającego zasobami finansowymi KOR-u. To w jego mieszkaniu przy warszawskim kościele Sióstr Wizytek odbywano spotkania poświęcone materialnym aspektom działań opozycyjnych, uznając że w obecności ks. Ziei nie może dojść do żadnych nieprawidłowości. Starał się, na ile pozwalały jego słabnące siły, otaczać represjonowanych przez władze opozycjonistów opieką duszpasterską, choćby podczas podejmowanych w warszawskich kościołach św. Marcina i Świętego Krzyża głodówek protestacyjnych. Ta niezwykła, ewangeliczna prostolinijność ks. Ziei skonfrontowana z realnym światem, w którym także działania opozycyjne podszyte były politycznymi celami i ambicjami, prowadziła go niekiedy do gorzkich rozczarowań. On nie kalkulował, jeśli jakaś idea zdawała mu się słuszna, dawał jej swe poparcie, nie zawsze dostrzegając, że może zostać wykorzystany do działań dalekich od jego szlachetnego idealizmu.
Podziały
W KOR-ze ścierały się ambicje i wrzały polityczne dyskusje, spierano się o priorytety działań. „Niepodległość” – mówili Antoni Macierewicz i Andrzej Czuma, „samoorganizacja społeczeństwa” –odpowiadali na to Jacek Kuroń i Adam Michnik. W dzieleniu środowisk opozycyjnych palce maczała również peerelowska policja polityczna i jej tajni współpracownicy. Gdy bardziej radykalna politycznie część działaczy KOR-u zaczęła tworzyć struktury Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO), ks. Zieja udzielił mu wsparcia, które później wycofał, uznając, że rozbija to jedność opozycji. Swoich przyjaciół z KOR-u bezkompromisowo bronił, także wówczas gdy byli poddawani krytyce przez niektórych ludzi Kościoła. Pod koniec 1980 r., już po sierpniowych strajkach i utworzeniu Solidarności, ostro zaprotestował przeciw wypowiedzi ówczesnego szefa Biura Prasowego Episkopatu Polski ks. Alojzego Orszulika, który zarzucił Jackowi Kuroniowi brak politycznej rozwagi i eskalowanie napięcia w kraju. Ks. Zieja interweniował w tej sprawie u kard. Wyszyńskiego. „Twoje osądy i postulaty są nieco porywcze”, odpowiedział prymas, ale od słów ks. Orszulika się zdystansował. Jego zaangażowanie w ruch „Solidarności” miało już jednak wymiar wsparcia raczej duchowego i modlitewnego, duch pozostał silny jednak ciało coraz bardziej słabło.
Peryferia lewicy
Przyjaźń ks. Jana Ziei z ludźmi KOR-u ukazuje pewien szczególny charyzmat, którym był obdarzony i dzięki któremu mógł tak skutecznie działać na peryferiach wiary przez nich zamieszkiwanych. Jak nikt inny potrafił dotrzeć do umysłów i serc ludzi, którzy niegdyś uwierzyli w ideały komunistyczne, zaangażowali się, nawet fanatycznie, w budowę struktur komunistycznego systemu, a później przeżyli gorzkie nim rozczarowanie. Narodowy i ludowy kształt polskiego katolicyzmu był im obcy, odrzucali międzywojenne tradycje silnych związków Kościoła z ideami Narodowej Demokracji, jednak społeczna wrażliwość, pewien duchowy kompas, kierowały ich ku chrześcijaństwu. Wymowny jest tu przykład Jacka Kuronia i jego osobistych relacji z ks. Zieją. Tak opisał je Henryk Wujec: „Jacek potrzebował wiary, ideału i odnajdywał go w chrześcijaństwie. Myślę, że spotkanie z Zieją dało mu siłę wewnętrzną, przekonanie, że można iść w innym kierunku ideowym niż ten, który wybrał kiedyś i został poturbowany – komunizm. Zieja, który żył Ewangelią, był dla niego wzorcem człowieka głęboko ideowego, a zarazem otwartego na innych ludzi”. Gdy w 1982 r., podczas wielkiej duchowej próby, którą dla uwięzionego Kuronia była śmiertelna choroba ukochanej żony, szukał pomocy u ks. Ziei, ten odpowiedział: „Tak, masz prawo czuć się i nazywać się chrześcijaninem szukającym swej drogi, skoro czynisz wysiłek, by każdego dnia żyć w prawdzie i w miłości. (…) Żeś występował przez wiele lat przeciw przemocy – za to Ci cześć! Tobie i wszystkim, co tę postawę podzielali i podzielają. (…) Ciebie, Braciszku, ogarniam swymi ramionami”. W tych słowach ujawnia się jeden z istotnych powodów, dla których w latach 70. i 80. Kościół tak skutecznie wkroczył na peryferia „lewicy laickiej” i pociągnął ją ku chrześcijaństwu. Ks. Zieja objawiał jej twarz Kościoła, której dotąd nie znali, wspólnoty szanującej autonomię sumienia, stroniącej od ocen i wykluczania. Moment, w którym umierał, miał wymiar symbolu. Był rok 1991 i niewiele już pozostało z dawnej bliskości obu środowisk, a tylko nieliczni epigoni, jak choćby ks. Józef Tischner, starali się ją w coraz większym osamotnieniu kultywować. Coraz liczniejsi katolicy zarzucali dawnym KOR-owcom zdradę i niewdzięczność, oni zaś nie widzieli już w Kościele „przestrzeni wolności”, ale instytucję ową wolność tłumiącą, z którą trzeba walczyć tak jak niegdyś z PZPR. Niewiele się pod tym względem do dziś zmieniło. Ks. Stanisław Małkowski egzorcyzmuje dawnych przyjaciół, Adam Michnik i jego gazeta gorliwie tropią każde źdźbło w oku Kościoła. Czyżbyśmy zapomnieli o duchowej spuściźnie ks. Ziei!?