Logo Przewdonik Katolicki

Karol Modzelewski: poobijany jeździec

Paweł Stachowiak
fot. STEFAN MASZEWSKI REPORTER/East News

Rosjanin, Polak, komunista, opozycjonista, więzień polityczny, człowiek „Solidarności”, wybitny historyk, rewolucjonista z ducha. Karol Modzelewski to postać fundamentalna dla losów naszych ostatnich dziesięcioleci.

Po co pisać o nim w takim piśmie jak „Przewodnik Katolicki”? Zadaję sobie to pytanie od chwili, gdy dotarła do nas smutna wieść o jego śmierci. Przecież nie był katolikiem, ba – w ogóle nie był człowiekiem religijnym. Nie odprawiono za jego duszę Mszy pogrzebowej, nie miał katolickiego pochówku. Czy katolickie pismo powinno więc o nim wspominać? Jestem przekonany, że tak i że będzie to z pożytkiem dla czytelnika. Pozwoli mu bowiem poszerzyć swą wiedzę, wrażliwość, właściwie rozumianą tolerancję i bardziej otworzyć się na świat współczesny.
Przyjrzyjmy się zatem dziejom i osobowości Karola Modzelewskiego i postarajmy się zrozumieć, dlaczego był jedną z kluczowych postaci ostatniego półwiecza.
 
Polak z wyboru
Kim był, skąd wyszedł, jak się uformował? Dziś propagowany jest pewien jednoznaczny wzorzec polskości, patriotyzmu, właściwej postawy wobec komunistycznego zniewolenia. Zbrojny opór wobec nowej władzy, brak jakichkolwiek wątpliwości co do jej natury, bezwarunkowe odwołanie do odwiecznych zasad honoru, wiary i ojczyzny, patriotyzm „Wyklętych”. Modzelewski zupełnie do tej formacji nie pasuje. Nie tylko on zresztą. Nie mieszczą się w niej także Stanisław Mikołajczyk, kard. Sapieha, prymas Wyszyński i wielu innych, dalekich od romantycznej wizji „Chrystusa narodów”, w której przelewa się hektolitry polskiej krwi dla idei wyzwolenia ludów. Karol Modzelewski i ludzie jemu podobni stali na antypodach takiego sposobu myślenia, choć opozycja wobec tradycyjnego polskiego romantyzmu politycznego bywa w ich przypadku iluzoryczna, bo sami byli w swych myślach i działaniach romantykami, zwolennikami utopii.
Był chowany na komunistę i nic nie zdawało się stać na przeszkodzie, aby takim się stał. Z urodzenia był Rosjaninem, zarówno ze strony ojca, jak również matki. Ojciec, aresztowany podczas stalinowskich czystek w 1937 r., zniknął z życia swej żony i syna. Karol stał się Polakiem z wyboru, gdy jego matka związała się z polskim komunistą Zygmuntem Modzelewskim, więźniem stalinowskim, a później ministrem spraw zagranicznych PRL, wreszcie rektorem Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR. Losy Karola są ilustracją tego, że tożsamość narodowa jest przede wszystkim efektem wyboru kulturowego, a nie wyłącznym wynikiem pochodzenia, czynnika krwi.
W najcięższych latach stalinizmu rósł w rodzinie, której niczego nie brakowało, wielu mówiło o nim później „czerwony książę” – dziecko najwyższej partyjnej nomenklatury. Był typowym przedstawicielem pokolenia młodych akolitów systemu, hodowanych na przyszłych komunistycznych rządców. Coś jednak poszło nie tak. Jakże wielu z tych młodych ludzi zniechęciło się do systemu, któremu tak bardzo pragnęli służyć, a warunkiem tego sprzeciwu był idealizm. Jeśli z przyczyn idealistycznych, a nie ze względu na pragmatyczne karierowiczostwo ulegli „heglowskiemu ukąszeniu”, musieli wreszcie zrozumieć, jak zakłamana jest rzeczywistość, w której funkcjonowali. Jak kłamliwe są hasła o władzy ludu i ludowej demokracji, poprzez które uwikłano ich w budowę oligarchicznego systemu wszechwładzy aparatu partyjnego.
 
O socjalizm z ludzką twarzą
Gdy wybuchł bunt polskiego października 1956 r., właśnie ci młodzi ludzie, rozczarowani w swym idealizmie, dostrzegli szansę, aby system – zachowując swą lewicową tożsamość – odszedł od stalinowskich „wypaczeń”, aby wreszcie „robotnik i chłop” zastąpił partyjnego aparatczyka. Młodzi partyjni idealiści: Leszek Kołakowski, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, postrzegając siebie jako „prawdziwych” komunistów, marksistów i leninistów, widzieli Gomułkę i jego współpracowników jako hamulcowych procesu demokratyzacji, utrudniających rzeczywiste włączenie robotnika i chłopa w proces rządzenia państwem.
W 1964 r. młodzi idealistyczni działacze środowiska, które Gomułka określił obelżywym wedle swego mniemania określeniem „rewizjoniści”, napisali i upowszechnili „List otwarty”, dokument nadzwyczaj ciekawy i znamienny dla swej epoki. Dwaj młodzi ludzie: Kuroń i Modzelewski, napisali ten tekst i przeprowadzili w nim dogłębną i miażdżącą krytykę systemu rządów Gomułki, przedstawiając go jako formę oligarchii. Posługiwali się przy tym metodologią marksistowską, a głównym zarzutem uczynili twierdzenie, że system władzy w PRL jest zaprzeczeniem idei marksizmu-leninizmu.
Modzelewski tak później wspominał swe młodzieńcze zaangażowanie: „Ja tego tekstu bardzo nie lubię (...). W marksistowskich kategoriach analiza systemu ekonomicznego i społecznego z wnioskiem o nieuchronności rewolucji, która go obali, z programową wizją państwa opartego na radach robotniczych, nie parlamentarnego, ale z pluralizmem politycznym, wolnymi związkami zawodowymi, z prawem do strajku, zniesieniem cenzury itp. Wszystko po marksistowsku, bez uwzględnienia jakichkolwiek realiów politycznych i społecznych (...), z nadzieją, że w Rosji nastąpi też rewolucja. Jest to mi dziś całkowicie obce: cały system pojęciowy, język tego tekstu, sposób wartościowania są do tego stopnia niemożliwe do przyjęcia, że ja tego przeczytać nie mogę. To bardzo smutne, bo jest to jednak fragment mojej własnej biografii”.
Zwalczać peerelowską dyktaturę za pomocą marksistowskiej metodologii, to się zdaje perwersją, ale faktycznie nie było czegoś bardziej niebezpiecznego w ówczesnym systemie hierarchicznej zależności. W takiej rzeczywistości nie ma nic groźniejszego niż krytyka od wewnątrz. Kuroń i Modzelewski zapłacili za swą ortodoksyjnie marksistowską, zabarwioną trockizmem krytykę, więzieniem. Pierwszego skazano na trzy, drugiego na trzy i pół roku więzienia. Uczciwie je odsiedzieli.
Wyszli jako ikony oporu dla środowisk łączących lewicową orientację ze sprzeciwem wobec rządów gomułkowskiej oligarchii. Dla tych ludzi hasło niepodległość nie było czymś absolutnie zasadniczym, oni pragnęli „budować komitety, zamiast je palić”, jak powiedział później Jacek Kuroń. Wierzyli w możliwość budowy systemu społecznej sprawiedliwości, odrzucali jakiekolwiek przejawy nacjonalizmu, pragnęli dowartościować wszelkie mniejszości, fascynowali się ideą „socjalizmu z ludzką twarzą”.
 
Żadnych złudzeń
Modzelewski i Kuroń, cała ich retoryka, identyfikacja z marksistowsko-leninowską utopią, były wyrazem humanistycznego dążenia do wyzwolenia człowieka, oddania jednostce prawa do decydowania o swym losie. Paradoksalnie, długo oznaczało to podążanie drogą jednej z najbardziej nieludzkich, okrutnych, niehumanitarnych doktryn XX wieku. Tak czy inaczej, młodzi komuniści rzucili wyzwanie skostniałemu systemowi partyjnej oligarchii, sprzeciwili się dominacji aparatu i nomenklatury partyjnej, choć daleko im było wciąż do całkowitego odrzucenia komunistycznej wiary.
Młodzi ludzie inspirowani ich postawą zainspirowali studencki bunt w marcu 1968 r., podczas demonstracji skandowali hasło wymyślone przez Karola Modzelewskiego: „Niepodległość bez cenzury”. Konsekwencje tych wydarzeń, szczególnie erupcja antysemityzmu, usunięcie z Polski kilkudziesięciu tysięcy osób żydowskiego pochodzenia, ohydna propaganda, jakby wprost wyjęta z nazistowskich gadzinówek, były dla wielu otrzeźwiającym szokiem. To wtedy Modzelewski, i wiele osób z jego środowiska, na zawsze wyzbył się wiary w możliwość uzdrowienia systemu, to był rubikon dla tamtego pokolenia: pozostali przy lewicowych przekonaniach, ale odrzucili pogląd o reformowalności komunizmu, przeszli na pozycje opozycyjne, zakładające potrzebę obalenia reżimu.
Karol Modzelewski wrócił do więzienia i uznał za sens swego życia pracę naukową. Już wcześniej zyskał opinię nadziei polskiej mediewistyki, teraz zapragnął całkowicie się jej poświęcić. Wielu jego opozycyjnych towarzyszy, także Jacek Kuroń, miało mu to za złe. Mówili mu, że jest „politykiem niedzielnym”. On jednak wiedział, że jego talent badacza przeszłości nie może zostać zaprzepaszczony. Na pytanie kim jest, odpowiedział później: „Historykiem, buntownikiem, człowiekiem „Solidarności”. Tamtej, która już nie istnieje. Miałem dwie dusze. Chciałem być badaczem humanistą, historykiem. Ale jak trzeba było przyłożyć – no to trzeba było. Potrzeba przyłożenia wynika z konieczności. A praca historyka to moja potrzeba wewnętrzna. Kiedy nie muszę przykładać, siedzę w średniowieczu. Historia to rodzaj zawierania bliskiej znajomości z ludźmi, zbiorowościami, których już dawno nie ma, a w których ja szukam czegoś, co pozwala mi się z nimi porozumieć”.
 
Ojciec „Solidarności”
Historia nie dawała szansy historykowi, aby całkowicie poświęcił się historii. Nadszedł rok 1980 i narodziny „Solidarności”, „gwiezdny czas” tamtego pokolenia, także Karola Modzelewskiego. Był postacią absolutnie kluczową dla związku, zaproponował jego nazwę i doprowadził do uformowania go w kształcie ogólnokrajowej, ponadbranżowej organizacji, został wreszcie pierwszym jego rzecznikiem. Kilka dni temu, podczas spotkania poświęconego pamięci Modzelewskiego na Wydziale Nauk Politycznych UAM, znany poznański działacz „Solidarności” Leonard Szymański wspominał, iż widział w nim naturalnego przywódcę tego ogromnego ruchu społecznego, zaraz po Wałęsie.
Później był stan wojenny, internowanie, proces. Wyszedł na wolność dopiero w 1984 r., przesiedział łącznie osiem i pół roku.
W wolnej Polsce poświęcił się przede wszystkim nauce, choć natura rewolucjonisty czasem dawała o sobie znać. Liberalno-wolnorynkowy porządek III RP był mu obcy, pozostał przy lewicowych poglądach, choć sam nie wierzył już w zwycięstwo swych ideałów: „Nie mam już sił ani zdrowia na żadne barykady. Poza tym za dużo wiem. W świetle mojej wiedzy rewolucja jest albo niemożliwa, albo zbyt kosztowna, w każdym zaś razie kończy się nie tak, jakbyśmy chcieli” – pisał w swej autobiografii Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca. W ostatnich latach był, jak powiedział jeden z jego przyjaciół, „mędrcem z gór”, który funkcjonuje raczej jako nauczyciel i wzorzec postaw niż jako aktywny uczestnik życia publicznego.
 
Niebywała Ewangelia
Na koniec kilka zdań dotyczących kwestii jego osobistej duchowości, stosunku do Boga, religii, Kościoła. Warto przytoczyć anegdotę z czasów internowania, gdy jeden z kolegów zaproponował, że go ochrzci. „Postawiłem mu warunek, że jak mam być chrzczony, to przez Ojca Świętego, a do chrztu mają mnie w beciku zanieść Wałęsa z Anną Walentynowicz” – wspominał. „Nie zostałem wychowany religijnie, a tego już się nie da odrobić w wieku dojrzałym” – powiadał.
W młodym wieku, zafascynowany marksizmem był, jak większość jego formacji, zdecydowanym antyklerykałem. Gomułka był dla nich zbyt pobłażliwy wobec Kościoła. Później, w latach 70. i 80. to się zmieniło, przyszedł czas sojuszu Kościoła ze środowiskami laickiej inteligencji. Po roku 1989 ten sojusz pękł i do dziś nie udało się go odbudować. Ludzie ze środowisk laickich, tacy jak Modzelewski, bywali w wolnej Polsce krytykami Kościoła, który im zresztą dłużny nie pozostawał, ale zarzucić im braku duchowej wrażliwości nie można. Ich tożsamość nie była kościelna, choć przecież nie można jej całkowicie odmówić inspiracji chrześcijańskich. Sam podkreślał jak bliska jest mu przypowieść o kamienowaniu jawnogrzesznicy, jakby się z tą postacią utożsamiał…
Trochę się obawiam, że dziś spadną na pamięć o nim kamienie rzucone rękami tych, którzy mają się za bezgrzesznych. Przeczytajmy więc wszyscy wymowne świadectwo Karola Modzelewskiego: „Ewangelia to dla mnie tekst absolutnie niebywały. (…) Ten tekst jest dla mnie. Słowa Chrystusa są dla mnie tak zrozumiałe. To pewnego rodzaju fenomen. (…) Człowiek się zmienia. A to się nie zmieniło. Dlatego Ewangelia jest dla mnie fascynująca. Nie powiem z uczuciem wyższości, że to wszystko bzdury i nie ma czegoś takiego jak Bóg. Skoro przemawia do mnie ponad dwoma tysiącami lat, znaczy, że jest”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki