Gdy wieje Wiatr Historii,
Ludziom jak Pięknym Ptakom
Rosną Skrzydła, natomiast
Trzęsą się Portki pętakom
Ta nieśmiertelna fraza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego zawsze kojarzyła mi się z tym niezwykłym czasem, który rozpoczął się w sierpniu 1980 r., a przerwany został po 16 miesiącach, w grudniową noc stanu wojennego. Niełatwo jest go opisać. Podjął taką próbę prof. Andrzej Friszke, pisząc tysiącstronicową Rewolucję Solidarności. Ocean faktów, relacji, dokumentów, bezcenna monografia, ale czy jej czytelnik – choćby najbardziej skrupulatny – zrozumie, co najmocniej utkwiło w pamięci tych, którzy tamte dni świadomie przeżywali? Nie sądzę. Istotą tego „karnawału Solidarności”, tym, co zdecydowało o jego znaczeniu, był bowiem duch, nastrój, poczucie owego „wiatru historii”. Trzeba by wielkiej, epickiej powieści, czegoś na kształt Wojny i pokoju, Lalki, może Nocy i dni, która trafiłaby do emocji czytelnika, nie tylko do jego intelektu, aby poczuć tamtego ducha. Ktoś, kto wyjechałby z Polski na początku sierpnia 1980 r., a wrócił miesiąc później, zastałby kraj i ludzi odmienionych, jak to bywa, gdy nastają dni rewolucji, a tętno historii przyspiesza. Sierpień był wybuchem zbiorowych emocji, których siły nikt się nie spodziewał. Być może szybko by wygasły, stało się jednak coś, co pozwoliło im nabrać trwałości. Stało się tak, ponieważ ruch strajkowy zyskał kształt instytucjonalny. Dzięki zgodzie władz PRL na spełnienie pierwszego postulatu gdańskiego MKS powstał NSZZ „Solidarność”, raczej ruch społeczny niż związek zawodowy, organizacja, której istnienie naruszało najgłębsze fundamenty systemu totalitarnego. Przyjrzyjmy się dziś jego narodzinom.
Warto sobie zadać pytanie, dlaczego komunistyczni przywódcy zgodzili się na utworzenie „Solidarności”? Poszukując odpowiedzi, wypada rozwiać pewne – do dziś pokutujące – przekonanie, iż strajkujący robotnicy chcieli po prostu spełnienia żądań socjalnych, a postulaty „polityczne” dorzucili obecni w Stoczni przedstawiciele inteligenckiej opozycji. Taka teza była już od czasów Poznańskiego Czerwca w 1956 r. stawiana przez peerelowską propagandę: słuszne niezadowolenie klasy robotniczej było wykorzystane przez „cynicznych graczy politycznych” dla realizacji ich „antysocjalistycznych celów”. Tymczasem w sierpniu 1980 r. to raczej członkowie Komisji Ekspertów doradzającej MKS-owi nawoływali do ostrożności w stawianiu na pierwszym miejscu postulatu tak jawnie antysystemowego. Obawiali się, że władze nigdy nie spełnią żądania naruszającego logikę totalitaryzmu i uniemożliwi to jakiekolwiek porozumienie. To raczej robotnicy, wychowani w szkole Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i w duchu Kuroniowego „budowania komitetów”, wolni od inteligenckich zahamowań, domagali się prawdziwie wolnej, jawnej i legalnej organizacji związkowej.
Klamka zapadła
Na co zatem zgodziły się władze w ramach porozumienia podpisanego 31 sierpnia w Gdańsku? Przytoczmy kilka fraz: „Uznaje się za celowe powołanie nowych samorządnych związków zawodowych, które byłyby autentycznym reprezentantem klasy pracującej. Tworząc nowe, niezależne, samorządne związki zawodowe, MKS stwierdza, że będą one przestrzegać zasad określonych w Konstytucji PRL. Nowe związki zawodowe będą bronić społecznych i materialnych interesów pracowników i nie zamierzają pełnić roli partii politycznej. Stoją one na gruncie zasady społecznej własności środków produkcji stanowiącej podstawę istniejącego w Polsce ustroju socjalistycznego. Uznając, że PZPR sprawuje kierowniczą rolę w państwie, ani nie podważając ustalonego systemu sojuszów międzynarodowych, dążą one do zapewnienia ludziom pracy odpowiednich środków kontroli, wyrażania opinii i obrony swych interesów”.
Ten tekst może dziś nieco dziwić. Jakaż to opozycyjna organizacja, jakaż rewolucja, która deklaruje uznanie wszystkich zasad ustrojowych PRL? A jednak to była faktyczna rewolucja, choć nie w stereotypowym rozumieniu: z barykadami, tłumami demonstrantów i narastającym radykalizmem. Przełomowy charakter porozumienia wynikał nie tyle z konkretnej treści, ile z samego faktu jego zaistnienia. Po raz pierwszy totalitarny w swej najgłębszej istocie system uznał prawo do zrzeszania się w ramach organizacji, która nie była przezeń inicjowana ani kontrolowana. Rytualne zapisy o ustroju socjalistycznym, sojuszach etc. słabo kamuflowały fakt, iż władza ugięła się przed narastającym buntem społecznym. To był Rubikon, po przekroczeniu którego nic nie było już takie samo.
Oczywiście nikomu w gabinetach KC PZPR nie przychodziło do głowy, jakie będą konsekwencje spełnienia pierwszego postulatu strajkujących. Poza horyzontem ich wyobraźni pozostawał wybuch społecznego entuzjazmu, który dał nowym związkom 10 milionów członków i uruchomił niesamowitą dynamikę społecznej aktywności. Czy Gierek i jego współpracownicy zgodziliby się na podpisanie porozumień, gdyby się spodziewali, czym się to zakończy? Wypada wątpić. Na razie członkowie Politbiura uznali, że, jak to ujął Stanisław Kania, „lepiej zrobić krok w prawo niż w przepaść”. Można sądzić, że to ustępstwo było z góry traktowane jako wymuszone i chwilowe. Mało kto wraca dziś do Człowieka z żelaza, filmu Andrzeja Wajdy, właściwie paradokumentu, nakręconego zaledwie kilka miesięcy po Sierpniu i znakomicie oddającego tamtą atmosferę. W finałowej scenie partyjny aparatczyk mówi do dziennikarza opuszczającego stocznię w tłumie rozentuzjazmowanych ludzi: „Co pan taki zmartwiony, przecież to porozumienie nie jest ważne. […] Ot kawałek papieru”. Tak myślała zapewne większość członków partyjnych elit. Liczono na podporządkowanie nowych związków, także poprzez wykorzystanie agentury i ograniczenie ich działalności jedynie do niektórych miast. Co ciekawe, a sprzeczne z żywymi wciąż stereotypami, decyzja o podpisaniu porozumień zapadła bez uzyskania zgody Kremla. „Myśmy tak właściwie stawiali, że ich informujemy, co mamy zamiar zrobić, a nie radzimy się” – powiedział Edward Gierek podczas posiedzenia Biura Politycznego PZPR.
Kluczowa decyzja
Tworzenie nowych związków zaczęło się już następnego dnia po parafowaniu porozumień – 1 września 1980 r. Treść umowy przewidywała, że „Powstałe Komitety Strajkowe mają możność przekształcenia się w zakładowe organy reprezentacji pracowniczych takie, jak Komitety Robotnicze, Komitety Pracownicze, Rady Robotnicze bądź w Komitety Założycielskie nowych, samorządnych związków zawodowych. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, jako Komitet Założycielski tych związków ma swobodę wyboru formy jednego związku lub zrzeszenia w skali Wybrzeża”.
Wcale nie było zatem jasne, że powstanie jedna, wielka centrala związkowa w skali całego kraju. Wiele wskazywało, że niezależny ruch związkowy może przybrać kształt luźnej federacji różnych organizacji, podzielonych na reprezentacje branżowe, łatwych do kontrolowania i konfliktowania. „Dziel i rządź” – takie hasło zdawało się przyświecać władzy. Pierwotnie interpretowano treść porozumienia jako zgodę na organizowanie przez gdański MKS ruchu związkowego tylko „w skali Wybrzeża”. Nic nie było jeszcze przesądzone, dynamika Sierpnia mogła wygasnąć, „Solidarność”, jaką znamy, nie musiała powstać.
Masowy społeczny odruch powoływania struktur związkowych zaskoczył wszystkich, chyba również przywódców strajku. Mimo oporu lokalnych władz PZPR i dyrekcji wielu zakładów, komitety założycielskie nowych związków powstawały wszędzie, trzeba było ten spontaniczny proces uporządkować, nadać mu formę i treść. Jakie mają być nowe związki? Kto i jak winien im przewodzić? Jak zapewnić ich niezależność? To tylko niektóre pytania rodzące się w pełnej entuzjazmu, ale jakże chaotycznej, atmosferze początków września 1980 r.
Wielkim zagrożeniem dla rodzących się struktur było ich rozbicie na regiony i branże. Początkowo zdawało się, że przywódcy i eksperci strajku gdańskiego skłonni są wybrać taką właśnie formułę. Lech Wałęsa, Andrzej Gwiazda i Bogdan Borusewicz podążając za radami Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego, obawiali się, że silnej, scentralizowanej, ogólnokrajowej centrali związkowej władze nigdy nie zarejestrują. Wałęsa chciał za wszelką cenę uniknąć tworzenia biurokratycznego aparatu związkowego. Gdy 17 września 1980 r. do Gdańska przybyli przedstawiciele komitetów założycielskich nowych związków z całej Polski, aby je formalnie utworzyć, czekał na nich, opracowany przez działaczy gdańskich, projekt statutu przewidujący tylko dwa szczeble organizacyjne – na poziomie zakładu i regionu, bez żadnej struktury ogólnopolskiej. Gdyby został zaakceptowany, powstałaby nawet nie luźna federacja, ale po prostu mozaika organizacji związkowych, dokładnie tak, jak chciała władza.
To była chwila o zasadniczym znaczeniu, moment dziejowy dziś już zapomniany, ale przecież decydujący. Bunt przeciw koncepcji gdańskiej podnieśli przedstawiciele regionów, gdzie nowy ruch związkowy nie miał ani takiej siły, ani takiego autorytetu jak na Wybrzeżu. Ich nieformalnym przywódca okazał się Karol Modzelewski, niedawno zmarły wybitny historyk i działacz opozycyjny. „Nasz okręt z własnej inicjatywy wpływa do kanału, w który chce nas wpuścić władza ludowa” – mówił. To on wpadł na pomysł, aby nowy ruch związkowy przyjął konkretną nazwę, która wzmocni poczucie wspólnoty i ułatwi przyjęcie decyzji o tworzeniu jednolitej, ogólnokrajowej struktury organizacyjnej. „Przyszło mi do głowy, że musimy mieć nazwę, która nas czytelnie wyróżni. Przypomniałem sobie napis na transparencie fabrycznym w Pruszczu Gdańskim, a także biuletyn MKS wydawany w Stoczni Gdańskiej podczas sierpniowego strajku i bez wahania napisałem: Postanawiamy powołać Niezależny Samorządny Związek Zawodowy «Solidarność» i utworzyć Komisję Krajową z siedzibą w Gdańsku. Terenem działalności związku będzie obszar Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” – tak wspominał Modzelewski tę chwilę, która miała się okazać decydującą.
Narodziny lidera
Nazwa „Solidarność” została przyjęta entuzjastycznie i na tej fali przeszła również koncepcja związku ogólnopolskiego. Przesądził jednak Lech Wałęsa, do tej pory wspierający projekt gdański. Jak to często miało być w przyszłości, gdy poczuł zmianę nastroju uczestników spotkania, podszedł do mikrofonu i powiedział: „Zgoda, tak właśnie musimy zrobić. A teraz kończymy…”. Tak narodziła się „Solidarność” w kształcie najbardziej dla systemu niebezpiecznym, prowokującym opór władzy, ale przecież jakże dynamicznym i twórczym.
Był to również moment o zasadniczym znaczeniu dla przywództwa Lecha Wałęsy. Nie było ono bynajmniej w rodzącym się związku oczywiste. Wielu ludzi opozycji demokratycznej, ale również towarzyszy Wałęsy z czasu strajku uważało go za robotniczego trybuna, pożytecznego na strajkowej barykadzie, ale nie widziało na czele struktur rodzącego się związku. Trudno dziś w sposób pozbawiony wątpliwości zrekonstruować, kto i w jaki sposób chciał go odsunąć. Relacje są sprzeczne i skażone wyrosłymi później animozjami. „Sierżanci wygrali wojnę, teraz jest czas generałów” – miał powiedzieć ktoś z obecnych 3 września na spotkaniu w mieszkaniu Jacka Taylora. Może był to Jacek Kuroń, może Bogdan Borusewicz, może Andrzej Gwiazda? Nie dostrzegali siły symbolu, jakim stał się Wałęsa, którego popularność rosła lawinowo. Dla wielu, bardziej od niego zasłużonych, działaczy opozycyjnych było to trudne do przyjęcia, szło wbrew ich ambicjom, było po ludzku niesprawiedliwe. O zwycięstwie Wałęsy w tych pierwszych tygodniach zdecydowała jednak nie tylko ludowa popularność. Okazał się samorodnym talentem politycznym z pewnym rysem populistycznym. Widać to dokładnie na przykładzie przytoczonego powyżej opisu zebrania założycielskiego NSZZ 17 września. To wtedy właśnie, oceniał Karol Modzelewski, Wałęsa naprawdę stanął na czele wielkiego ogólnopolskiego ruchu społecznego.
Pierwsze tygodnie „Solidarności” w dużej mierze rozstrzygnęły o tym, czym się stała i jakie miejsce zajęła w historii. Niestety, już wtedy zarysowały się różnice, które miały po latach negatywnie zaciążyć na naszej pamięci o tamtych dniach.