Dzieje ludzkości rozciągają się między stworzeniem i naznaczeniem grzechem pierworodnym a zbawieniem i ostatecznym spełnieniem w Chrystusie. W takiej teologicznej perspektywie rzeczywistość wydaje się mieć głęboki, choć nie zawsze widoczny na pierwszy rzut oka, sens. Jednak w momentach kryzysu, kiedy rzeczywistość przytłacza nas złem, grzechem i beznadzieją, trudno nieraz podnieść się z ziemi, a co dopiero wznosić wzrok ku eschatologicznej nadziei, która nawet w momentach duchowego pocieszenia wymyka się konkretnym opisom, a w momentach strapienia wydaje się wręcz naiwnym złudzeniem. Zwłaszcza że dominująca przez wieki wśród autorów biblijnych tzw. teoria retrybucji (według której dobrzy cieszą się błogosławieństwem, a złych spotyka kara) nie do końca znajduje potwierdzenie w rzeczywistości naszego świata, zaś przesunięcie odpłaty za nasze czyny na „po śmierci”, z perspektywy osób przeżywających poważne kryzysy bywa nie do końca satysfakcjonujące.
„Hewel”
Problemem tym był dogłębnie przejęty autor Księgi Koheleta. To biblijne arcydzieło powstałe prawdopodobnie ok. III wieku przed Chrystusem jest jedną z najważniejszych prób zmierzenia się z pytaniami o sens rzeczywistości wobec absurdów świata. Autor stawia szereg fundamentalnych pytań dotyczących tej kwestii w różnych aspektach życia. Co ciekawe, ton jego narracji zmienia się kilkukrotnie tak diametralnie, że w historii egzegezy stawiano nawet hipotezę, iż pisało ją trzech różnych autorów. Dziś uznaje się, że te radykalne zmiany narracji są po prostu zabiegiem mającym ukazać wewnętrzne sprzeczności losu człowieka i całej rzeczywistości.
Na pierwszy rzut oka w księdze wydaje się dominować pesymistyczna wizja świata. Jest on bowiem nie tylko absurdalny i niesprawiedliwy, ale do tego jeszcze monotonny w swej niezmienności. „To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem” (Koh 1, 9). Niczym refren powraca u Koheleta przekonanie, że wszystko, co widzimy na tym świecie, jest „hewel” – tchnieniem, ulotnością, przemijalnością, marnością. To, że my pracujemy i trudzimy się, a ktoś inny zbierze owoce naszej pracy. To, że jednakowy los spotyka dobrych i złych. To, że rodzimy się, by na końcu umrzeć. Wszystko jest „hewel”.
W koheletowych rozważaniach pojawia się oczywiście Bóg. Jest jednak raczej odległy, nie możemy Go do końca poznać ani zrozumieć.Czyżby więc i to było „hewel”? Wydaje się, że nie do końca. Kohelet przyjmuje całą rzeczywistość jako stworzoną przez Boga i dochodzi do przekonania, że skoro świat jest jaki jest, a Jego Stwórcy nie da się w pełni pojąć, to pozostaje przyjąć postawę „bojaźni Bożej” – będącej wyrazem szacunku i zaufania wobec Stwórcy – i cieszyć się każdym przejawem dobra, łącznie z małymi przyjemnościami codzienności. Skoro wszystko, prócz Boga, jest „hewel”, to nie ma co się do tych rzeczy przywiązywać ani pokładać w nich nadziei. Ale można się nimi ucieszyć, kiedy przychodzą. „Nic lepszego dla człowieka, niż żeby jadł i pił, i duszy swej pozwalał zażywać szczęścia przy swojej pracy. Zobaczyłem też, że z ręki Bożej to pochodzi” (Koh 2, 24). Postawa ta nie rozwiązuje absurdów i trudów rzeczywistości. Jest raczej łagodnym wejściem w nurt życia w duchu wdzięczności i nadziei mimo wszystko.
Wystarczy ci mojej łaski
Podobną intuicję pogłębił i rozwinął wiele wieków później baskijski święty, Ignacy Loyola. Dzięki doświadczeniom mistycznym, przemyśleniom i praktyce, opracował on program przemiany duchowej, który znamy dziś jako rekolekcje ignacjańskie. Choć, jak zauważa semiolog Roland Barthes, napisane przez niego Ćwiczenia duchowe właściwie nie są książką, lecz metodą i to w praktyce objawia się ich duchowa skuteczność, to, w kontekście omawianego tematu, warto zwrócić uwagę szczególnie na dwa elementy, które autor w nich zawarł.
W tzw. regułach o rozeznawaniu duchów św. Ignacy zwraca uwagę, że w życiu duchowym przeżywamy momenty pocieszenia i strapienia. To pierwsze charakteryzuje się wzrostem nadziei i miłości, poczuciem obecności i bliskości Boga, etc. Strapienie zaś jest odwrotnością pocieszenia. Baskijski święty zwraca uwagę, iż etapy te układają się sinusoidalnie. Każde pocieszenie kiedyś się kończy, więc warto już wtedy przygotować się na duchową oschłość, która przyjdzie prędzej czy później. Z drugiej strony, również żadne strapienie nie trwa wiecznie. Ignacy radzi, żeby w tych trudnych momentach zauważać łaskę Boga, która mimo wszystko podtrzymuje nas w istnieniu, i cierpliwie czekać na pocieszenie. Pobrzmiewają tu oczywiście słynne słowa św. Pawła, w których Pan zapewnia go: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” (2 Kor 12, 9). Klasycznym, choć niespotykanie ekstremalnym przykładem cierpliwego trwania w duchowym strapieniu i heroicznych działań inspirowanych nikłym, ale niegasnącym płomykiem wspomnianej łaski Bożej, jest Matka Teresa z Kalkuty. Z jej dzienników wiemy, że praktycznie całe swoje życie przeżyła w stanie strapienia. Jednak przekonanie o prawdziwości doświadczonego kiedyś pocieszenia nie pozwalało jej zatrzymać się w jej misji niesienia ulgi i pociechy najsłabszym i najbardziej wykluczonym.
Bóg z ubrudzonymi rękami
Tu przechodzimy do drugiego elementu, będącego w pewnym sensie punktem kulminacyjnym całej duchowości ignacjańskiej. Chodzi o z tzw. kontemplację pomocną dla uzyskania miłości, będącą zwieńczeniem procesu ćwiczeń duchowych. We wprowadzeniu do tej modlitwy św. Ignacy podkreśla, że miłość polega bardziej na czynach niż na słowach, a do jej istoty należy wzajemne obdarowywanie. Następnie zaprasza do kontemplowania, jak bardzo Bóg obdarowuje nas – od codziennych drobiazgów, przez piękno świata, po dar zbawienia. Zwraca tu uwagę na Boga nieustannie „pracującego dla nas” w całej rzeczywistości.
Cecil Azzopardi SJ – jeden z największych współczesnych autorytetów w dziedzinie ćwiczeń duchowych – podkreśla wyjątkowość tego sformułowania w całej historii duchowości. Obraz Boga, który „pracuje” (co przywodzi na myśl pracę fizyczną w pocie czoła i z ubrudzonymi rękami), stanowi najważniejszą inspirację, by odpowiedzieć na obdarowanie poprzez pełne zaangażowanie się w misję Boga w świecie. Według Azzopardiego właśnie dlatego jezuici i osoby żyjące tą duchowością idą realizować swoją misję wszędzie tam, gdzie cierpią ludzie. Obecność zła w świecie jest bowiem znakiem, że działalność Chrystusa, w pewnym sensie, nie osiągnęła jeszcze swojej pełni, zatem my, jako jego towarzysze (do takiego doświadczenia prowadzą bowiem ćwiczenia), jesteśmy wezwani, by iść tam, gdzie Bóg nadal „pracuje i trudzi się” dla swoich dzieci. Poprzez zaangażowanie na rzecz sprawiedliwości, pokoju i pojednania chcemy być przede wszystkim świadkami nadziei uobecniającymi dobroć Boga – Boga, który, będąc Miłością, nie może kontrolować (bo przeczyłoby to istocie miłości, która wymaga wolności), więc reaguje na zło, towarzysząc ludziom, dzieląc ich los i starając się doprowadzić do pełnej jedności ze sobą, z innymi ludźmi i z całym stworzeniem.
Uobecniać Boga w zranionym świecie
Podsumowując, można zatem powiedzieć, że dojrzała duchowość nie jest ani cudownym rozwiązaniem problemów i wątpliwości, ani ucieczką od nich, ani naiwnym założeniem, że „wszystko będzie dobrze”. Jest raczej przyjęciem całej rzeczywistości takiej, jaka jest, i przeżywaniem jej w przekonaniu, że zarówno w świetle, jak i w mroku towarzyszy nam Bóg. Ostatecznie to zawsze On jest źródłem nadziei.
Duchowość nie jest pasywnością wypełniającą nasz czas, którego nie poświęcamy na „bardziej praktyczne” sprawy. Duchowość to styl przeżywania każdej sfery życia – od modlitwy, przez pracę, po rozrywkę – i wewnętrzny ogień, który nie pozwala pozostać biernym. Zdrowa duchowość prowadzi do uważnego przeżywania codzienności, co rodzi wdzięczność. Ta z kolei prowokuje do uobecniania przymiotów Boga w naszym zranionym świecie. W Jezusie Chrystusie Królestwo Boże radykalnie weszło w nasz świat. Jak czytamy w Ewangelii: „Królestwo Boże pośród was jest” (Łk 17, 21b). Tyle Go doświadczymy w naszym życiu, ile dobroci, czułości, nadziei i miłości damy doświadczyć ludziom, wśród których żyjemy, i na ile pozwolimy sobie doświadczyć go od innych. W końcu my wszyscy jesteśmy Kościołem, który przez celebrację świętych obrzędów i przez codzienne życie czyni swego Pana obecnym w dzisiejszym świecie.