Wiem, że słowo „ojciec” jest problematyczne dla tych, których doświadczenia z ziemskimi ojcami były destrukcyjne i przemocowe, a także dla wszystkich z nas, którzy zbyt mocno zmagali się z opresyjnym patriarchalnym uciskiem w życiu – stwierdził abp Stephen Cottrell, drugi najważniejszy duchowny Kościoła Anglii.
Zdaniem arcybiskupa modlitwa Ojcze nasz przypomina wiernym jego kościoła figurę przemocowego mężczyzny. Osoby, do których zwraca się Cottrell, uważają, że tradycyjne struktury społeczne są opresyjne. Należy więc tropić i zwalczać wszystkie przejawy patriarchalnej niesprawiedliwości, również te objawiające się w języku. Jednym z przejawów opresyjności jest zaś nazywanie relacji między Bogiem a człowiekiem ojcostwem.
Wypowiedź arcybiskupa rymuje się z postulatem używania wobec Boga pojęć neutralnych płciowo. Idea ta była rozważana przez Kościół Anglii kilka miesięcy wcześniej, podczas synodu.
Teologia postawiona na głowie
Trudno uznać za przypadek, że takie pomysły teologiczne powstają na Zachodzie w tym samym czasie, w którym trwa intensywna walka kulturowa o płeć i język na temat płci. Proponowane zmiany teologiczne są częścią szerszego zjawiska – kolejnej już rewolucji seksualnej. W tym myśleniu pokutuje założenie, że słowa, których używamy do opisu rzeczywistości, są często nasycone tzw. przemocą symboliczną, która utrwala historycznie uwarunkowaną niesprawiedliwość. Skoro język polityki i kultury jest przemocowy, to taki jest też język religii. Zgubny wpływ tego myślenia zauważają konserwatywni członkowie Kościoła Anglii. Jednym z nich jest duchowny Chris Sugder.
Sudger zwrócił uwagę na odwróconą logikę w wypowiedzi Cottrela: „Byłoby lepiej, gdyby Kościół Anglii nauczał, jak być dobrym ojcem i pomagał tym, którzy doświadczają z tym trudności, a jednym ze sposobów na to jest oczywiście przedstawienie im Boga jako Ojca, aby pomóc im odzyskać i naprawić ich wyobrażenie o ojcostwie”. To Bóg ma być wzorem dla człowieka, w tym dla ojców, nie zaś człowiek wzorem dla wyobrażeń na temat Boga.
Jeśli więc zauważamy kryzys ojcostwa, to receptą nie jest zmiana boskiego imienia, ale naszego myślenia na temat mężczyzn i ojców. Troska o nich, odkrycie na nowo teologii, jaka kryje się w relacji Chrystusa, syna, do Ojca, stworzyciela, jest dużo bardziej roztropnym pomysłem.
Możliwość nazywania Boga Ojcem, dzięki Synowi, który objawił nam ojcostwo Boże, przez wieki była dla chrześcijan powodem nobilitacji, a nie cierpienia czy wstydu. Jak przypomina Katechizm Kościoła katolickiego, już św. Augustyn zwracał uwagę na ten ważny aspekt Objawienia: „Ojcze nasz, to imię budzi w nas zarazem miłość, zapał w modlitwie, a także nadzieję, że otrzymamy to, o co zamierzamy prosić. Bo czego może On naprawdę odmówić swoim dzieciom, skoro już wcześniej pozwolił im być Jego dziećmi?”.
Relacja ta wcale nie jest czymś oczywistym i łatwym do wyobrażenia. To naturalne, że nasze myślenie jest zanieczyszczone kulturą i osobistym doświadczeniem. W innym miejscu KKK podkreśla, że Boże ojcostwo stanowi niewysłowione misterium, a „Bóg, nasz Ojciec, przekracza kategorie świata stworzonego”. Potrzebujemy swoistego kulturowego detoksu, aby na nowo zobaczyć stare, teologiczne prawdy. „Oczyszczenie serca dotyczy powstałych w naszej historii osobistej i kulturowej wyobrażeń ojca lub matki, które wpływają na naszą relację do Boga”. Przekładanie jeden do jednego naszej indywidualnej historii życia na wyobrażenia na temat Boga jest de facto bałwochwalstwem.
Część szerszego zjawiska
Gorszące dla polskiego katolika pomysły czołowego przedstawiciela Kościoła Anglii są częścią szerszego zjawiska. Chantal Delsol w książce Koniec świata chrześcijańskiego zauważyła, że obecne trendy kulturowe i społeczne łączy jedna, specyficzna właściwość – nowy świat odwraca wartości, które do tej pory stanowiły jądro zachodniej cywilizacji. Jest to proces długotrwały, bowiem zdaniem autorki już od końca XVIII w. Zachód stopniowo tworzy cywilizację będącą przeciwieństwem Christianitas. Francuska filozofka stwierdza kategorycznie, że obserwujemy dziś cichą śmierć świata chrześcijańskiego, który zmagał się z nowoczesnością od trzech wieków. Jedną z konsekwencji takiego stanu rzeczy jest intensywniejsze niż dotychczas przenikanie do Kościoła tejże antychrześcijańskiej nowoczesności.
I tak jak cywilizacja chrześcijańska zakazywała aborcji, tak nowoczesność uważa ją za prawo człowieka. Tak jak chrześcijaństwo uniemożliwiało rozwody, tak współczesność je normalizuje. Jak chrześcijaństwo zakazywało praktyk homoseksualnych, tak współczesność przestrzega przed tzw. heteronormatywnością. Jak Kościół widział w seksualności Boży dar płodności, tak współczesność redukuje seks do przyjemności. Jeśli chrześcijaństwo podkreślało znaczenie doświadczenia i szacunku wobec osób starszych, tak współczesność odznacza się kultem młodości. Jeśli chrześcijańska cywilizacja była oparta na sile rodziny, tak nowoczesność stawia na indywidualizm. Wszystkie te przykłady są dla Delsol dowodem na to, że właśnie poprzez tę inwersję wartości na gruzach świata chrześcijańskiego tworzy się nowa cywilizacja.
Wnioski, jakie z tych obserwacji wyprowadza autorka, są następujące: „Dzisiejsi chrześcijanie, sprowadzeni do sytuacji niemych świadków, są skazani na bycie żołnierzami przegranej wojny. Ich walki – w szczególności te najważniejsze, walki dotyczące kwestii społecznych – nie osiągają żadnych celów i zresztą nie mają na to szans”.
Ten i wiele innych fragmentów eseju Chantal Delsol trąci fatalizmem, wzbudzając polemiczny odruch. Jednak sama diagnoza wydaję się trafiać w punkt – wiele z dyskutowanych dzisiaj zmian kulturowych stanowi proste odwrócenie norm będących niegdyś fundamentami chrześcijańskiego świata. Gdy zyska się tę świadomość, trudno nie zadać pytania: jak Kościół wobec tych tendencji powinien się zachowywać?
Ostrożność Kościoła, lekkomyślność świata
Lektura Ortodoksji Chestertona sprawia, że wszystko wraca na swoje miejsce. W rozdziale „Chrześcijańskie paradoksy” świeżo upieczony katolicki konwertyta przedstawia, jak powinien jego zdaniem wyglądać stosunek Kościoła do kultury współczesnej:
„Łatwo być szaleńcem, tak jak łatwo być heretykiem. Zawsze prościej pozwolić na to, by epoka weszła nam na głowę, niż zachować głowę na karku. Zawsze łatwo być modernistą, tak jak łatwo być snobem. Wpaść w którąkolwiek z pułapek błędu i wyolbrzymienia, zastawianych przez kolejne mody i sekty na historycznej drodze chrześcijaństwa – to byłoby rzeczywiście proste (…) Ale uniknąć tego wszystkiego, to rzucić się w wir nieustającej przygody; w mojej wizji niebiański rydwan mknie jak błyskawica przez wieki, omdlałe herezje leżą powalone na ziemi, podczas gdy dzika, swobodna prawda chwieje się w pędzie, choć przecież nie traci równowagi”.
Ortodoksja nie jest monotonnym powtarzaniem prawd katechizmowych tym, którzy nie chcą ich słuchać. Nie jest również konserwatywnym biadoleniem nad światem, który już nie wróci. Nie jest również, jak często się uważa, fanatycznym trzymaniem się przeszłości. Kościół trzymający się „niebiańskiego rydwanu” nie idzie na skróty, przyjmując duchowe czy intelektualne mody. Jak wcześniej podkreśla Chesterton, „Kościół musiał być ostrożny, żeby świat mógł pozwolić sobie na lekkomyślność”. Nie znaczy to jednak, że właściwą postawą jest dogmatyczne zamykanie się na wszystko, co przynosi świat. Bo to właśnie w żywej reakcji na herezję, ortodoksja nabiera siły.
Jeśli wielu ma dziś wrażenie, że Kościół stracił swoją siłę, to może wystarczy odrobina cierpliwości? W końcu, po kolejnym kryzysie chrześcijaństwa, doczekamy się dzikiej, swobodnej prawdy.
---
Konstanty Pilawa
Członek zarządu Klubu Jagiellońskiego, redaktor naczelny czasopisma idei „Pressje”, współtwórca podcastu „Kultura poświęcona”