Podwójnie zabawne doświadczenie z filmem Oppenheimer Christophera Nolana. Film znanego reżysera pokazujący biografię twórcy bomby atomowej, dyrektora projektu Manhattan, który to projekt zakończył się zrzuceniem tych bomb na Hiroszimę i Nagasaki, budzi żywe emocje. Także w polskim necie, gdzie jedni uznają ten film za objawienie, inni – wyrażają rozczarowanie.
Na wstępie uwaga, że Nolan nie boi się przedsięwzięć ambitnych. Jakby niezgodnych z duchem popkultury, która woli wszystko upraszczać, żeby przeciętny widz nadążał. Tu mamy cztery przeplatające się plany czasowe. Film dzieje się niejako równolegle podczas II wojny światowej, kiedy projekt Manhattan powstaje, i w kilku momentach po tej wojnie, najpóźniej w roku 1958. Mamy całe tabuny postaci, nie zawsze przedstawianych nam precyzyjnie. Można się zgubić, i to nawet przy dobrej znajomości historii USA.
Jest to sprzedawane efektownie, sugestywne wizualnie, ze świetną muzyką, która dramatyzuje sceny tasiemcowych przesłuchań: przed senacką komisją i przed radą do spraw energii atomowej. Znakomicie grane – przez Cilliana Murphy’ego w roli tytułowej, ale i przez zastępy sławnych aktorów, czasem trudnych do rozpoznania.
Co powiedziawszy, zaoponuję przeciw wymowie. Podanej co prawda nie w sposób natrętny, ale jednak się nasuwającej. Powojenne obiekcje Oppenheimera wobec rozbudowy arsenału jądrowego są tu pokazane jako coś mimo wszystko godnego sympatii. Mogę zrozumieć obiekcje naukowca, który czuje się bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć setek tysięcy ludzi. Ale politycznie rację miał przedstawiany tu jako demoniczny gracz admirał Lewis Strauss, szef Agencji Energii Atomowej, który Oppenheimera pognębił i wyeliminował z instytucji, od których zależało narodowe bezpieczeństwo. W rozgrywce ze Związkiem Sowieckim trzeba było ryzykować. Tylko wyścig zbrojeń uratował świat przed dominacją komunizmu.
Artystyczna natura filmu jest oryginalna, ale w istocie antywojenna w konwencjonalnym sensie, wymowa polityczna – naiwna jak Oppenheimer. Zgodna z duchem Hollywood. Choć podkreślę, sprzedawana bez natręctwa. A teraz anegdota na marginesie.
Polscy internauci delektują się wpisem na stronie firmowanej przez „Kobiety Lewicy”. Film jest tam opisywany jako fatalny, bo podobno lewicowe przekonania są w nim pokazywane jako „naiwne”. Ale i z dziesiątków innych powodów. Dominują w nim białe, heteroseksualne samce. Nie ma kolorowych, a kobiety odgrywają podrzędną rolę.
Takie pretensje pojawiają się coraz częściej, i to w wykonaniu środowisk bardziej wpływowych niż „Kobiety Lewicy”. Żywa jest tendencja, aby obecne wymarzone relacje społeczne projektować niejako w przeszłość. Żeby i tam szukać ważnych Murzynów i wpływowych kobiet. Jest to sprzeczne z realiami, z historyczną prawdą. A na dokładkę absurdalne. Jeśli wprowadza się kolorowych jako – przykładowo – szlachtę w XVII-, XVIII-wiecznych społeczeństwach feudalnych, to gdzie mamy krzywdę tych grup? Gdzie jest wina Europy czy Ameryki? Po co emancypacja?
Ten brak logiki nie przeszkadza w forsowaniu najróżniejszych fabularnych sztuczek. Cierpi na nich historyczna rzetelność. Cierpi po prostu prawda. I w tym sensie Nolan, niemający moim zdaniem racji w politycznych bilansach, dotyczących powojennego starcia Ameryki z komunizmem, pozostaje jednak twórcą starego typu. Jego takie ideologiczne inżynierie się nie imają. Jest na nie zbyt wybitny. Dobrze, że tacy ludzie wciąż są i tworzą. Nie są w stanie przełamać pacyfistycznego syndromu Hollywood. Ale przynajmniej tyle.