Logo Przewdonik Katolicki

Szarża wstecz

Wiesław Kot
FOT. MATERIAŁY PRASOWE

To niewielka sztuka pokazać w kinie, jak przebiegała operacja militarna. Sztuka sprawić, by widz przejął się kampanią, która jest tylko datą w zakurzonych podręcznikach historii. Autorowi Dunkierki się to udało.

Co na ekranie? Mało pamiętana operacja „Dynamo” z maja i czerwca 1940 r., w ramach której z północno-francuskiej Dunkierki ewakuowano przez kanał La Manche brytyjskie wojska ekspedycyjne oraz jednostki belgijskie i francuskie. Wszystko pod hitlerowskim naporem ogniowym. Oglądamy więc odwrót i klęskę, co rzadko staje się materiałem na interesujące kino. Wyjątki – jak nasza Eroica, Kanał czy amerykański Helikopter w ogniu – można policzyć na palcach jednej ręki. Dunkierka Christophera Nolana z pewnością do tych chlubnych wyjątków należy.

Cyrk militarny? Nie, dziękuję
Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że Nolan nie uległ głównej pokusie: pokusie wystawności. Polega ona na tym, że reżyser-inscenizator ściąga przed kamerę cały dostępny w promieniu kilku tysięcy kilometrów sprzęt wojskowy z epoki, a równolegle sadza informatyków rzędem przed komputerami, żeby nałożyli na tę armadę maksimum ognia, wybuchów i fruwających ludzkich wnętrzności. To ma widza wbić w fotel i przytrzymać przez dwie godziny. Z tym że coraz trudniej o widza, który by się takim popisem zachwycił. Zwłaszcza młodszego, obytego z militarnymi grami komputerowymi, w których tego eksplodującego żelastwa zawsze jest więcej niż w kinie. Pod tym względem film Nolana jest wręcz deficytowy. I widz mógłby śmiało zapytać: gdzie się podziało te 150 mln dolarów, które wyłożono na produkcję?
Nolan nie uległ też pokusie drobniejszej: nie wdrożył tak hołubionego przez reżyserów schematu sztabowo-frontowego. Polega on ta tym, że kręci się przekładaniec: w sekwencji sztabowej generałowie przesuwają chorągiewki na wielkiej mapie, a w sekwencji frontowej piechota podrywa się do ataku w jakimś błotnistym terenie. Niby mamy i ogół, i szczegół, ale to szybko nuży, jak tylko mogła nużyć pięcioczęściowa epopeja radziecka Wyzwolenie, na którą swego czasu ściągano u nas ciupasem szkoły i garnizony. No więc Nolan nie nakręcił fresku, w którym wykazywałby, że ta ewakuacja z Dunkierki nie była chaotyczna i paniczna, lecz przeprowadzona metodycznie – oczywiście jak na warunki – i, w pewnym sensie, z sukcesem. Żadnych tanich komplementów pod adresem brytyjskiego geniuszu militarnego!
Co więc w Dunkierce mamy? Otóż mamy wojnę przeżywaną z pozycji zupełnie parterowych – przez żołnierzy, do których jeszcze nie dotarło (jest wiosna 1940 roku!), jakie pandemonium rozpętało się w Europie. I z jak barbarzyńskim przeciwnikiem mają do czynienia. Ot, grupa szeregowych wałęsa się po francuskim miasteczku, gawędzi, liczy dni do powrotu na Wyspę. Z nieba sypią się hitlerowskie ulotki, że niby są otoczeni, że się ich wkrótce wytłucze do nogi, o ile się nie poddadzą. Ale kto by się taką dętą propagandą przejmował! Do momentu aż cały ten oddział zostanie wystrzelany jak kaczki w pół minuty. I to nie wiadomo przez kogo – Niemców w całym filmie nie oglądamy w ogóle! Wróg, który za chwilę sprowadzi śmierć, to samolot gdzieś wysoko na niebie, mniejszy niż przecinek. To niewielka dziurka po kuli karabinowej, która przebiła kadłub łodzi, a teraz przepuszcza wodę, która zatopi uciekinierów stłoczonych jak sardynki w puszce.

Śmierć skutkiem przypadku
Nolan powtarza uparcie: na wojnie nie umiera się podczas bohaterskiej szarży ze słowami: „Bóg, honor, ojczyzna” na ustach. Na wojnie się zdycha – najczęściej głupio i przez przypadek. Choć jednocześnie w jak najbardziej słusznym celu. Pilot samolotu, który wylądował na falach, może być przejęty przez załogę przepływającego kutra, ale zaciął mu się zamek w kabinie i może się utopić dosłownie dziesięć centymetrów od pomocnej dłoni. Inny pilot musi wybierać: bronić okrętu ewakuacyjnego przed messerschmittami czy wracać do bazy, bo kończy mu się paliwo. Żołnierze w kamizelkach ratunkowych, którzy skaczą do morza z tonącego okrętu, pewnie by się uratowali, bo niemiecki samolot, który ich zatopił, został strącony, ale jednocześnie wylał na fale paliwo lotnicze. I oni mają teraz do wyboru: zanurkować pod powierzchnię i utonąć albo pozostać na powierzchni wody i spłonąć żywcem. A decyzję trzeba podjąć w ułamku sekundy. Zresztą – jaką decyzję, gdy człowiek działa spanikowany jak ścigane zwierzę.
To poczucie bezsensu, bezwyjściowości, koszmaru z którego nie ma ucieczki (Incepcja się kłania!) wzmaga muzyka Hansa Zimmera. Całkiem nieprzypadkowa, ponieważ Zimmer tworzy podkłady „notoryczne”, to znaczy powtarza uparcie, w nieskończoność ten sam natrętny motyw. To działa jak koszmar senny – chcemy się z niego wyrwać, obudzić i nie jesteśmy w stanie. To się idealnie rymuje ze stanem ducha żołnierzy, którzy mieli nadzieję, że już-już są uratowani, a tu nowy atak, nowa pułapka. Klaustrofobia się nasila. Widz, który się z nimi utożsamia, wbija wzrok w podłogę: niech się ten koszmar wreszcie skończy!

Skąd się pan wziął, Mr. Nolan?
Oczywiście do tak „rozumiejącego” obrazu wojny nie dochodzi się z dnia na dzień. Twórca na tak ostrożne podejście pracuje latami. Jak właśnie Christopher Nolan, brytyjski reżyser, który wystartował w kinie zupełnie innymi filmami niż batalistyka, którą właśnie oglądamy. Zaczął od eksperymentów z kinem w stylu neo-noir, czyli z filmami o akcji kameralnej, tajemniczej, rwanej, mającymi za bohaterów postacie dziwne, podejrzane, psychicznie zaburzone. Pozwolił się zauważyć tytułem Śledząc (Following z 1998 r.), gdzie pewien autor, któremu nie idzie pisanie, śledzi na ulicy przypadkowych ludzi i niechcący wmontowuje się w aferę z seryjnym mordercą. A chodziło mu tylko o nazbieranie materiału obyczajowego do powieści. Więc – skutek jest zupełnie nieproporcjonalny do intencji.
Nagrodzono go obficie za ten pomysł, więc Nolan poszedł za ciosem. W 2000 r. nakręcił film Memento – osobliwy, miejscami szaleńczy, w pewnym sensie idący w poprzek przyjętej narracji filmowej. Oto pewien mężczyzna tropi na własną rękę zabójcę żony, z tym że czyni to w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Bowiem nieustannie kasuje mu się tak zwana pamięć krótkotrwała i musi nieustannie sam do siebie z dnia na dzień pisać listy. Aby ten jutrzejszy wiedział, czego dokonał ten wczorajszy. Ważniejsze rzeczy tatuuje sobie na ciele. Kamera myśli podobnie jak bohater, więc akcja co chwilę się rwie, nawraca, powtarza i gubi. Cóż, każdemu z nas nieustannie część pamięci się kasuje, by zrobić miejsce na nowe wrażenia. Na szczęście przebiega to płynnie, w dłuższych fazach. A w filmie Nolana rzecz uległa przyspieszeniu, co pokazało, jak nietrwałe jest to, co nazywamy wspomnieniami.
Filmem Memento młody reżyser zwrócił na siebie uwagę producentów z Hollywood. Tylko że oni mieli dla niego zupełnie inną propozycję. Mianowicie poprowadzenie obrazu z gatunku zwanego superhero movie. Konkretnie – chodziło o to, żeby wziął na warsztat Batmana, który w kolejnych wersjach mocno kostniał, i by tchnął w niego nieco psychologii. Nolan podjął wyzwanie. Jego Batman – Początek  z 2005 r. znacząco pogłębił tę komiksową postać, a jednocześnie sceny akcji pokazał z rozmachem, który nawet na etatowych konsumentach podobnych historii robił wrażenie.
Z połączenia buszowania po zakamarkach psychiki i operowego gestu wzięła się słynna Incepcja (2010) z udziałem Leonardo Di Caprio. Mamy tu z jednej strony porywające wizje rozgrywające się w wielopiętrowych snach, a z drugiej pytanie: na ile jesteśmy odpowiedzialni za naszą podświadomość. Co prowadzi widza w stronę wielkiego kina moralnego, a dociekliwszym funduje wycieczkę w stronę nurtu cyberpunk.
No i na to wszystko ta militarna-niemilitarna Dunkierka. Cóż, Nolan w obszarze batalistyki filmowej pewnie długo nie zabawi. Ale warto za nim podążać – dokądkolwiek zaprowadzi go talent i ciekawość świata.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki