Czy o wojnie nie powiedziano już wszystkiego? Czy nie przedstawiono jej w kinie światowym na wszelkie możliwe sposoby? Czy już nie dość? Wspominanie wojny na ekranie, tak jak w literaturze, służyło różnym ideom: niektórzy uważali, że wojna może wydobyć z człowieka całe dobro, inni – że generuje samo zło.
Początkowo w kinie oglądaliśmy wojnę bohaterską, odrealnioną, zafałszowaną. Potem nadeszła fala filmów, które wojnę starały się pokazać naturalistycznie z polem trupów na pierwszym planie. Przypomnijmy sobie chociażby Szeregowca Ryana i jego słynne pierwsze sceny lądowania w Normandii. 1917 Sama Mendesa, podobnie jak Dunkierka Christophera Nolana sprzed trzech lat, pokazuje jednak wojnę jako morze smutku i strachu, a nie serię przygód.
Mendes postanowił nam wojnę przybliżyć jak nikt dotąd. Zaprosił nas do samego jej jądra, w okopy, do tych, którzy oczekują na śmierć każdego dnia. Upaprzemy się błotem i krwią, będziemy marznąć i odczuwać pragnienie, ogłuchniemy po nagłym wybuchu. Będziemy się bać, będzie nam smutno, będziemy mieć nadzieję, a po napisach końcowych nie będzie nam się chciało gadać przez jakiś czas.
Los żołnierza
A przecież fabuła jest banalnie prosta. Dwaj młodzi brytyjscy żołnierze dostają rozkaz przedostania się przez tzw. pole niczyje, a dalej przez linię frontu zajętą przez oddziały niemieckie, do jednej z dywizji, która planuje zaatakować wroga. Wojska niemieckie się wycofały, więc Brytyjczycy chcą ich jeszcze pogonić, nie zdając sobie sprawy, że to pułapka. Dowództwo wysyła tych dwóch z rozkazem odwołania ataku. Jeśli szeregowi Schofield i Blake nie dotrą z wiadomością do generała dywizji w ciągu kilku godzin, zginie 1600 żołnierzy, wśród których znajduje się brat jednego z nich.
Ta historia z frontu zachodniego Wielkiej Wojny jest prawdziwa. Opowiedział ją Mendesowi jego własny dziadek. Miał szesnaście lat, kiedy się zaciągnął do wojska, aby wziąć udział w – dobrej, jak wówczas sądził – wojnie. Dziesiątki lat nie opowiadał o tym, co tam przeżył. Sam Mendes wspominał, że jako dziecko lubił żartować z tego, że jego dziadek nieustannie mył ręce. Do pewnego momentu, gdy ojciec mu wyjaśnił, że to dlatego, że pamięta błoto z okopów. Potem wreszcie dziadek Alfred zaczął opowiadać, a Sam Mendes zwrócił uwagę na to, że w tych opowieściach nie było miejsca na bohaterstwo. Dziadek nie mówił o odwadze, ale o losowości, o przypadku. Jeden umarł, inny przeżył. Dlaczego? Mendesowi pozostał przed oczami widok młodego chłopaka, który niczym pionek przestawiany jest na wielkiej błotnistej scenie teatru wojny.
To wojna dorosłych – dojrzałych mężczyzn, którzy przy stolikach przykrytych białym obrusem, nad rozłożonymi mapami, podejmują decyzje. Pionkami są setki tysięcy młodych chłopaków. Wielkie tłumy synów, mężów, ojców, braci. Może i wierzą w jakieś idee, może i są pewni, że stają właśnie po stronie dobra, ale szybko okazuje się, że po jednej i drugiej stronie są tylko mięsem. Ich śmierć dotyka tylko (a raczej aż) najbliższych. Ich wojenne doświadczenie – jeśli przeżyją – zmieni ich na zawsze. Ale nie świat, ten zawsze będzie taki sam. Będą następne wojny, następni młodzi mężczyźni, następne rzezie, kolejne te same historie.
Bez tchu
Trzeba się więc przedrzeć przez linię wroga i dostarczyć ważną wiadomość. Nic nowego, a jednak Mendes pokazał ten przygodowy banał w sposób mistrzowski, nadając całej historii zupełnie nowy wymiar m.in. za sprawą techniki „jednego ujęcia”. Nie sądzę, żeby ktoś z czytelników pamiętał film Hitchcocka Lina, w którym zastosowano właśnie ten sposób filmowania, ale z pewnością przypominamy sobie Birdmana Alejandro Gonzaleza Iñárritu, a i Sam Mendes reżyserując jedną z części Bonda (Spectre), zastosował „jedno ujęcie”, śledząc zamaskowaną postać przedzierającą się przez tłum podczas festiwalu w Dead City. Tym razem rozciągnął tę technikę na całość, pokazując odyseję dwóch młodych szeregowców bez żadnego cięcia. Cięcia oczywiście są, tyle że zupełnie niewidoczne, a widz ma wrażenie, że towarzyszy im w tej wędrówce, nie mogąc odwrócić głowy, bez wytchnienia.
To wrażenie uczestnictwa w czasie rzeczywistym jest nieprawdopodobnie silne. Bez tchu zapadamy się w błota, wpadamy w leje po bombach, przedzieramy się przez zasieki, niczym w jakiejś koszmarnej kolejce, z której nie można wysiąść. Możemy tylko patrzeć na apokaliptyczne krajobrazy zrujnowanego miasta i biec do utraty tchu, żeby za wszelką cenę uniknąć śmierci.
Wspomnijmy w tym miejscu, że za zdjęcia odpowiedzialny jest Roger Deakins, który ma na swoim koncie takie filmy jak Blade Runner 2049 czy To nie jest kraj dla starych ludzi. To dzięki niemu kamera tak płynnie przechodzi z prawej na lewą stronę, z przodu na tył, z dołu w górę, otacza bohaterów, zapętla ich i niewidzialnymi więzami związuje z nimi widza.
Podczas tego wyścigu posłańcy z czasem napotykają różne przeszkody, spotykają ludzi, jedni okazują się wrogami, inni przyjaciółmi. Chciałoby się powiedzieć: mają różne przygody. Ocierają się o śmierć, są zniechęceni, ale zaraz potem porusza ich nagłe poczucie sensu ich misji, śmieją się i płaczą. Patrzą oczami pełnymi obłędu na to, co się wokół nich dzieje, jakby brali udział w jakimś koszmarze sennym. Są momenty, że ten szalony rollercoaster zwalnia, wydaje się, że możemy nabrać powietrza, ale to tylko złudzenie: jest duszno, brakuje tlenu.
Altruizm zamiast egoizmu
Ma ten film oczywiście swoje przesłanie. Sam Mendes mówi tak: „Ludzie przywiązani do nostalgicznej wizji traktują wojny we wspomnieniach jako wydarzenia triumfalne. W rzeczywistości były to tragedie” i zauważa, że dzisiaj odejście od takiego triumfalnego traktowania wojny jest kluczowe.
Ale Mendes zauważa też coś innego: skrajnie indywidualistyczny charakter współczesnej kultury. Poprzez wojenne doświadczenie sprzed wieku chce pokazać to, co obecnie niemodne: poświęcenie się dla drugiego, altruizm. Scenarzystka 1917 Krysty Wilson-Cairns powiedziała wprost: „Pomysł, że mamy coś, co jest ważniejsze od nas, za co można by umrzeć, jest pojęciem przestarzałym. Ludzie są z natury bardziej samolubni i mają na swoim punkcie większą obsesję niż kiedyś”.
George MacKay, grający starszego szeregowego Schofielda, broni swojego pokolenia, dodając, że trudno się dziwić: jak myśleć o porzuceniu wszystkiego, skoro żyjesz w wygodzie, uprawiając swój własny ogródek? Przy MacKayu można by zatrzymać się dłużej. Z wielką kulturą oddał przeżycia młodego mężczyzny uwikłanego w niebezpieczną wojnę. To alter ego całego pokolenia: młodego, a już pozbawionego nadziei, zagubionego w chaosie interesów tego świata. Jak to świetnie ujął jeden z brytyjskich krytyków: w jego oczach widać jednocześnie niewinność i wyczerpanie. Fatalizm i nadzieję. A ponieważ historia ludzkości to niestety historia wojen, to i jedno, i drugie się nam udziela.
Można mieć do filmu Sama Mendesa kilka zastrzeżeń, ale z pewnością szybko nam z głowy nie wyjdzie, pozostawiając obrazy, dźwięki (świetna muzyka Thomasa Newmana!), wrażenia, myśli. Powinien być Oscar.