Miałem pisać o czymś innym, ale ogarnęło mnie zawstydzenie. Katastrofa autobusu wiozącego polskich pielgrzymów do Medjugorje wywołała we mnie wrażenie, że trzeba zareagować. Nawet jeśli nie ma się na podorędziu spójnych, sensownych konkluzji, a ból i przerażenie. I nawet pokusę, aby wątpić. Dramat ludzi jadących, by dać wyraz wierze w Bożą opiekę, i padających ofiarą tragedii nie może nie rodzić pytań, czy to nie okrutny żart Opatrzności. Takie pytania wracają zresztą nieustannie, na marginesie zarówno tak upiornych zjawisk jak wojny, jak i zwykłych wypadków.
Dojść też mogą wątpliwości społeczne. Co chwila ktoś przypomina, że większość głośnych wypadków polskich autokarów jeżdżących po Europie w ostatnich latach dotyczy tych z pielgrzymami. Nie liczyłem, ale odnoszę podobne wrażenie. Może stoi za tym jakaś organizacyjna słabość tych przedsięwzięć? Jaką odpowiedzialność ponoszą za to kościelne instytucje? Oba te problemy jakoś się splatają. To pewnie materia na wielką debatę o tym, na ile w świetle katolickiej doktryny nasze losy są zdeterminowane, a na ile bywają produktem naszych własnych decyzji. Można ją prowadzić. I można iść na skróty. Straszne skróty.
Oto do wezwania abp. Stanisława Gądeckiego o modlitwę za zabitych i ich rodziny odniósł się w internecie prof. Jan Hartman, antyklerykał i ateista. Hartman pod wpisem hierarchy napisał: „I nadal będziesz się modlił do «niezawodnej» i «nieustającej pomocy» Maryi? Za dusze pielgrzymów, którym tak pomogła?”. A na swoim profilu dodał: „Cały kraj zawieszony jest reklamami Medjugorje, żerującymi na nieszczęściu Ukrainy (masz tam jechać modlić się o pokój). Cyniczny biznes polega na wmawianiu ludziom, że ich modły do Maryi będą wysłuchane. Jak widać, nie zostały. Ale biznes nadal będzie się kręcił”.
Przedstawianie modlitwy jako biznesu świadczy o fundamentalnym braku empatii zmieniającym się w rodzaj ślepoty. Zdumiewające to zjawisko, gdy dotyczy akademika, na dokładkę etyka. Agresywny język ma zaś upokorzyć każdego człowieka wierzącego. Debata polegać winna na próbie zrozumienia, nie wdeptywania w ziemię. Hartman jawi się tu bardziej jako reprezentant kierunku, który nazwałbym „liberalizmem totalitarnym”. No i trzeba przyznać, że grono wyznawców podobnego stylu myślenia jest coraz liczniejsze.
Zdziczenie intelektualistów nie musi dotyczyć jedynie kwestii związanych z religią. Ten sam Hartman uznał za stosowne skomentować inne zdarzenie. „Mianowanie przez Glińskiego do Rady Muzeum Polin Bronisława Wildsteina, żydowskiego renegata i antysemity, zajadle wspierającego antyżydowską retorykę tzw. prawicy i pachołka reżimu, to więcej niż prowokacja – to jak splunięcie w twarz polskiemu Żydowi. Czyli jak zawsze”. Gdzie jest ta antyżydowska retoryka prawicy? A gdzie antysemityzm Wildsteina? Czy naprawdę rządzi nami „reżim” i czy ma „pachołków”? Ogarnia mnie bezradność. Czy mam do czynienia z szaleństwem? Czy przeciwnie – z budowaniem własnej kariery na najmocniejszych oskarżeniach i skojarzeniach, bo się klikają? Bo dzięki temu zyskuje się sławę? Wszak profesor otarł się o politykę: w Ruchu Palikota.
Co jakiś czas ktoś próbuje przywołać do porządku ludzi określonego pochodzenia albo określonej orientacji seksualnej, zaganiając ich do kojca liberalnej lewicy. Kto takiego dyktatu nie słucha, ten wróg gorszy niż „naturalny konserwatysta”. Za to oferta wrzaskliwego „dyskursu” z chrześcijanami to moim zdaniem dopiero początek. Możliwe, że za 10, 20 lat pedagogika Hartmana stanie się czymś powszechnym. Nie chciałbym dożyć takiej chwili.