Logo Przewdonik Katolicki

Ostatnia droga Hersza Goldszmita

Natalia Budzyńska
fot. WOJCIECH OLSZANKA/EAST NEWS

Życie moje było trudne, ale ciekawe. O takie właśnie prosiłem Boga w młodości – pisał w lipcu 1942 r. Miesiąc później Hersz Goldszmit – czyli Janusz Korczak – już nie żył.

Powinien wreszcie odzyskać swoje prawdziwe nazwisko. Bo kto je zna? Założę się, że nieliczni. A dlaczego powinien? Bo zginął dlatego, że był Goldszmitem – Żydem. Ciekawe, że historia pamięta go z literackiego pseudonimu, jakim się posługiwał od jednej z pierwszych publikacji, powieści Dzieci ulicy, wydanej w 1901 r., ale napisanej wcześniej, w czasie studiów. Znamy go więc jako autora książek dla dzieci i tych dla dorosłych – o dzieciach, bo jak nikt zachował dziecko w sobie i dzięki temu rozumiał ich świat.
Cokolwiek robił, robił ze względu na dzieci i ich dobro. Urodził się po to, żeby je chronić i żeby nauczyć dorosłego dziecięcej wrażliwości. Jego zalecenia i rady są aktualne do dziś, a może właśnie dzisiaj są szczególnie ważne, bo żyjemy w świecie, w którym wrażliwość znowu przestaje być pożądana. I ciągle, wciąż i wciąż, stawiamy się wyżej od dziecka, ignorujemy jego zdanie i uczucia, machamy ręką na jego potrzeby, nie bierzemy pod uwagę jego racji.
Ponad osiemdziesiąt lat temu to Goldszmit-Korczak zwrócił uwagę na język, jakim się posługujemy, a to on określa nasz stosunek do dziecka: „Bo dorosłemu nikt nie powie: «wynoś się», a dziecku często się tak mówi. Zawsze jak dorosły się krząta, to dziecko się plącze, dorosły żartuje, a dziecko błaznuje, dorosły płacze, a dziecko się maże i beczy, dorosły jest ruchliwy, dziecko wiercipięta, dorosły smutny, a dziecko skrzywione, dorosły roztargniony, dziecko gawron, fujara. Dorosły się zamyślił, dziecko zagapiło. Dorosły robi coś powoli, a dziecko się guzdrze. Niby żartobliwy język, a przecież niedelikatny”.

Korczak
To język lekceważenia, przyzwyczailiśmy się do niego, a przecież jest przykry – dodaje Goldszmit-Korczak i od razu zaczynamy się zastanawiać, skąd u niego taka empatia? Większość jego prac, które lubimy sobie przypominać, dotyka najboleśniejszego dla dzieci niezrozumienia. Konflikt z dorosłymi to dziecięca codzienność, jak więc bardzo musiała dotknąć tego słynnego pedagoga, skoro zawsze w tym konflikcie stawał po stronie dziecka? Tak doskonale rozumiał jego poniżenie, smutek, odepchnięcie, porzucenie?
Wychował się w nowoczesnej żydowskiej rodzinie: ojciec był adwokatem, stryj wiele publikował, korespondował z Orzeszkową i Kraszewskim. To z utworu tego ostatniego, Historia o Janaszu Korczaku i pięknej miecznikównie, wziął Hersz (a właściwie już Henryk) swój pseudonim. Prosta historia o miłości ubogiego kawalera do bogatej panny i o przeszkodach nie do zrealizowania być może dała mu naukę, że z marzeń nie należy rezygnować, bo nawet te niemożliwe do spełnienia, dzięki uporowi mogą się zrealizować.
Prekursor praw dziecka swojego dzieciństwa dobrze nie wspominał. Zdaje się, że rodzice nie okazywali mu czułości, przynajmniej nie tyle, ile potrzebował. Na chłodną domową atmosferę wpływ miała z pewnością psychiczna choroba ojca i jego pobyty w szpitalu. Nie pomógł czas edukacji, przybierający postać opresyjnej szkoły, w której panowała żelazna dyscyplina. Odczuwanie lekceważenia było dojmujące i codzienne. Musiał doświadczyć tego szczególnie silnie.

Osiemdziesiąt lat temu
Śmierć doktora Korczaka obrosła mitami. Kto jej nie zna? Szedł przez getto ze „swoimi” dziećmi z Domu Sierot, razem z nimi wsiadł do wagonu, pociąg zawiózł ich prosto do Treblinki, gdzie zginęli. Tymczasem poza tym, że był sierpień 1942 r., niewiele wiadomo na pewno.
22 lipca tego roku rozpoczęła się tzw. Wielka Akcja, jak nazwano akcję deportacyjną warszawskiego getta, na terenie którego znajdował się Dom Sierot z dwustoma dziećmi. Czy Goldszmit-Korczak wiedział, co czeka jego podopiecznych? Proponowano mu ocalenie, przejście na aryjską stronę i nowe papiery, mógłby się uratować. Ale co z dziećmi? Każdego dnia Żydów pędzono na Umschlagplatz, gdzie „ładowani” byli do bydlęcych wagonów i wywożeni. Mówiono, że na wschód, nie na śmierć. W ostatnim wpisie w pamiętniku z 4 sierpnia wahał się, nie był pewien, co robić: dać się wywieźć czy zostać na miejscu?
Jak przygotował dzieci? Co im mówił? Może postąpił tak, jak zapisał dwa miesiące przedtem przy zupełnie innym wątku: „Nie róbcie dzieciom niespodzianek, jeśli nie chcą. Powinny wiedzieć, zawczasu być uprzedzone, czy będą strzelali, czy na pewno, kiedy i jak. Trzeba się przygotować przecież do długiej, dalekiej, nie-bezpiecznej podróży”. Choć wielu było świadków ostatniej drogi sierot ze swoimi wychowawcami i wiele osób znalazło się przypadkowo na drodze niemal czterogodzinnego ich marszu ulicami getta, to jednak pozostawione świadectwa różnią się między sobą. Nie wiadomo nawet dokładnie, którego to było dnia, choć utarło się, że 5 sierpnia.
Według obowiązującej legendy kolumna dzieci szła raźnie i nawet wesoło. Ładnie, odświętnie ubrane śpiewały piosenki, wierząc, że oto czeka ich wspaniała i upragniona wycieczka na wieś. Doktor także śpiewał, trzymał jednego malucha na rękach, innego za rączkę. Szedł dziarsko, pełen jakiejś ponadludzkiej siły. „Korczak niósł na rękach dwoje najmłodszych, także uśmiechniętych, i opowiadał im coś zabawnego” – wspominał Szpilman. „Szedł wyprostowany, z twarzą przypominającą maskę, pozornie opanowany” – dopowiadała Irena Sendlerowa.
Ale mogło być zupełnie inaczej, tak, jak to pamięta Marek Rudnicki: „Była straszliwa, zmęczona cisza. Korczak wlókł nogę za nogą, jakiś skurczony, mamlał coś od czasu do czasu do siebie”. Nikt nie śpiewał, nikt się nie cieszył i nikt nie udawał, że jest wesoły. „Nie było gestów, nie było śpiewu, nie było dumnie podniesionych głów (…) To były chwile tępej, milczącej rozpaczy bez granic, już bez pytań, na które nie ma odpowiedzi. Tych paru dorosłych z Domu Sierot, w tym Stefa (Wilczyńska), szło obok, jak ja lub za nim, dzieci początkowo czwórkami, potem jak popadło, w pomieszanych szeregach, gęsiego. Któreś z dzieci trzymało Korczaka za połę, może za rękę, szły jak w transie”. Podobne wrażenie odniósł inny naoczny świadek, Jerzy Lewiński, zapisując, że „ów orszak był bardzo smutny, Korczak był przygnębiony, szedł o lasce. Za nim – Stefania Wilczyńska i te dzieci”.

Zacząłem wyjmować dzieci wpierw…
Na Umschlagplatzu już nikt nie mógł mieć nadziei, nawet najmniejsze z dzieci. Dziesiątki tysięcy Żydów, wielki tłum kłębił się tam każdego dnia. Krzyki Niemców, bicia, wystrzały, trupy. Dwie setki dzieci i wychowawców musiano rozdzielić na dwa wagony. Droga do Treblinki trwała wiele godzin, prawdopodobnie całą noc, w niemożliwym tłoku. Kiedy dotarli na miejsce? Co się dalej z nimi stało? Nic nie wiadomo. Niektórzy badacze podejrzewają, że Goldszmit-Korczak zmarł w czasie drogi: był bardzo schorowany, jest duże prawdopodobieństwo, że nie wytrzymał podróży w tak ekstremalnie złych warunkach.
Jeśli jednak wytrzymał, mógł wciąż dzieci oszukiwać: Treblinka była urządzona jak prowincjonalna stacyjka, a nad „lazaretem” powiewała nawet flaga Czerwonego Krzyża. Oddzielano dzieci i kobiety od mężczyzn, których prowadzono prosto do gazu. Dzieci zabijano w „lazarecie” strzałem. Być może tym razem jednak tak nie było, może to sprawa zbyt dużej liczby dzieci? Istnieje świadectwo Chaima Stajera, który opróżniał komory gazowe w Treblince. Pamiętał, że ktoś mówił mu o doktorze Korczaku, że przywieziono go z sierotami z getta. Kiedy otworzył drzwi od komory zobaczył pochylonego mężczyznę, „był on jakby obłożony wielką ilością dzieci, które się go trzymały. Nie liczyłem dzieci, ale oceniam, że było tam około 200 do 300 dzieci. Zacząłem wyjmować dzieci wpierw, bo było niemożliwe dostać się do tego człowieka”.
Nikt nie chciał wierzyć w taką prawdę. Plotki zaczęły rozchodzić się natychmiast. Że w trakcie drogi wagon z doktorem się odczepił i wszyscy zostali cudownie uratowani. Albo że nadszedł rozkaz, żeby Korczaka z dziećmi nie zabijać, że zostali wywiezieni gdzie indziej i żyją. Początkowo oficjalną datę śmierci ustalono na rok 1946, bo według prawa dotyczącego nieznanej daty śmierci ustalało się ją na rok po zakończeniu wojny. W 2015 r. sąd, na podstawie różnych dowodów przyjął, że Korczak zmarł 7 sierpnia 1942 r. On, jego współpracownicy i dwie setki jego dzieci.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki