Logo Przewdonik Katolicki

Boliwia przyciąga jak magnes

Szymon Bojdo
Jezioro Titicaca było świętym miejscem dla Inków, do dziś jest bohaterem legend i skrywa tajemnice – choćby o zatopionym w nim mieście fot. Arkady R Fiedler/Wydawnictwo Bernardinum

Kraj się rozwija, bogactwo temu sprzyja, miasta czują swoją dumę. Indigenas stają się coraz bardziej gospodarzami w swoim kraju –rozmowa z Arkadym Radosławem Fiedlerem.

Z czego się składa ten intrygujący kraj?
– Na pewno bardzo intrygująca jest przyroda, bo mamy tam wspaniałe góry – Andy, po zachodniej stronie kontynentu południowoamerykańskiego, które obejmują również spory fragment Boliwii. Mamy wysoczyznę Altiplano – płaskowyż położony 4 tys. m n.p.m., to bardzo ciekawa geograficznie kraina. Na wschodzie mamy niziny: gorące, parne. Dalej spory fragment amazońskiej puszczy, która obejmuje kilka krajów. Byłem w niej w 2015 r., ale tym razem, w 2019 r. – a więc przed pandemią – w planach już nie miałem boliwijskiej części Amazonii, tylko inne części tego wielkiego kraju. Przypomnę, że Boliwia to duży terytorialnie kraj, prawie 1,1 mln km kw. powierzchni, a więc zmieściłby trzy Polski i jeszcze pół. Natomiast ludzi jest mniej niż u nas, bo 11 milionów. Ciekawe jest to, że ponad 60 proc. z nich to rdzenna ludność. Dziś raczej nie używa się słowa Indianie, tylko Indigenas.

Zaczyna Pan swoją opowieść i ją kończy w La Paz. Laik powie, że to stolica Boliwii, ale przecież na papierze miastem stołecznym jest Sucre.
– Zgadza się. La Paz to stolica nieformalna, natomiast stolicą konstytucyjną jest piękne miasto Sucre, białe od pięknych, jasnych budowli, ale tam tylko jest Sąd Najwyższy. Wszystkie urzędy związane ze sprawowaniem władzy znajdują się w La Paz.

I tu kolejna ciekawostka: i La Paz, i Sucre nie są największymi miastami Boliwii!
– Największe, liczące około 2 mln mieszkańców, jest Santa Cruz de la Sierra. Przeżywało ono swoje upadki i wzloty, a teraz jest na fali wznoszącej, bo w latach 50. ubiegłego wieku odkryto niedaleko tego miasta ogromne złoża gazu i ropy naftowej. Dzięki nim Boliwia stała się potęgą gazową – drugą po Wenezueli. Miasto zaczęło bardzo szybko rosnąć, stosunkowo dużo ludzi mieszkających tam ma biały kolor skóry. Z tego powodu dochodziło tam do tarć z Indigenas czy też Metysami. Za czasów kontrowersyjnego prezydenta Evo Moralesa udało się jednak nieco uspokoić sytuację. Morales miał trudne zadanie, bo to miasto i okolica miały apetyt na oderwanie się od reszty kraju.

O miasta pytam dlatego, że stosunek miast i prowincji jest w Boliwii bardzo ciekawy. Każde z nich ma tam swoje tradycje, historie, swoją dumę…
– Zostańmy na chwilę w Santa Cruz. Nawet gdy miasto podupadało na początku XX w., miało ono swoją dumę. Potem zbudowano linie kolejowe, prestiż miasta i jego duma wzrosły, nie mówiąc o odkryciu wspomnianych złóż. Czasami duma ta przejawiała się dość negatywnie, bo Metysi i biali źle odnosili się do rdzennej ludności. To się zaciera już w tej chwili, można to było zobaczyć jeszcze 20-30 lat temu, ale w porównaniu z tamtym okresem Boliwia dziś to zupełnie inny kraj.
Kiedy do władzy w 2006 r. doszedł Evo Morales – pierwszy pochodzący z rdzennej ludności prezydent Boliwii, zmienił prawo. Przed jego rządami na terenie Boliwii działały już firmy wydobywające złoża ropy i gazu – proporcja była taka, że 80 proc. zysków czerpały międzynarodowe koncerny, a pozostałe 20 proc. – Boliwia. Morales dosłownie odwrócił te proporcje. Bądźmy szczerzy: tam po prostu był wyzysk. Jednak w tym przypadku mocno socjalizujący Morales po prostu miał rację. Co więcej, żaden z koncernów nie obraził się na kontrowersyjną decyzję, bo z tych 20 procent przecież i tak da się wyciągnąć grube miliardy dolarów. Boliwia z kolei, jej miasta i infrastruktura, zaczęły się rozwijać: powstają tam dobre drogi, są lokalne lotniska ze szkła i metalu, bo to ogromny kraj i drogę z jednego krańca na drugi lepiej pokonać samolotem wewnętrznych linii lotniczych, które obsługują nowoczesne odrzutowce. Kraj się rozwija, bogactwo temu sprzyja, miasta czują swoją dumę. Indigenas stają się coraz bardziej gospodarzami w swoim kraju.

To znowu zasługa Moralesa…
– On zaczął ściągać na różne urzędy swoich pobratymców, ale był to akt jakiejś dziejowej sprawiedliwości. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze w 1945 r. rdzenni mieszkańcy nie mogli wchodzić do centrum La Paz! Potem to się zmieniło. Już w 1946 r. prezydent Gualberto Villarroel, wcale nie Indigena, ale z szerokimi horyzontami myślowymi, zmienił to prawo. Co prawda przypłacił to życiem, bo część mieszkańców La Paz, którym się to nie podobało, wywlekła go z pałacu prezydenckiego i powiesiła na jednej z ulicznych latarni placu Murillo. Dekada po dekadzie Indigenas nabywali jednak należące im się prawa.

Boliwia-fot-Arkady-R-Fiedler-Wydawnictwo-Bernardinum-2.jpg

Boliwia to także mozaika kultur. Największymi grupami etnicznymi są: Metysi, Keczua, Ajmara, Chiquitano i Guarani. Mówią oni w swoich językach i pielęgnują odwieczne tradycje. Arkady Radosław Fiedler (na fot. po lewej)odwiedził Boliwię w 2015 i 2019 r., fot. Arkady R Fiedler/Wydawnictwo Bernardinum

Temperamentni są ci Boliwijczycy!
– To są ludzie charakterni w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Nie pozwolą sobie dmuchać w kaszę. Oni na przykład, gdy jakaś władza postanowiła podnieść podatki albo w jakiś sposób gnębić górników czy chłopów, jednoczyli się, organizowali wielkie marsze na miasto i nie byli potulni, tylko bardzo głośno protestowali i robili to skutecznie. Ich bronią nie było strzelanie, nawet nie niszczenie majątków, tylko blokowanie miasta. To opanowali w sposób fenomenalny – dane miasto się zamykało, nie było wymiany handlowej, nie było komunikacji i w ten sposób potrafili wymuszać należne im prawa. Taka forma protestu ma już nawet swoją nazwę bloqueo.

Nawet słynny prezydent Evo Morales, który rządził 13 lat, się o tym przekonał. Wypłynął na populistycznym gniewie, ale pod koniec sam został zmieciony przez protesty społeczne.
– Bo zaczął się korumpować. To choroba Ameryki Południowej. Przymykał oko na swoich ministrów, którzy kradli, przypisywali sobie jakieś prawa i pieniądze ponad miarę. Ludzie zaczęli to dostrzegać, przestało się to podobać i w końcu charakterni Boliwijczycy, Indigenas, obalili Indigena, tak że prezydent musiał uciekać z kraju. On też był seksistowski, odnosił się źle do kobiet, stał się gwiazdą sam dla siebie i zaczął tworzyć swój własny kult.
Piszę w książce o artyście, który dostał zlecenie na wyrzeźbienie postaci Moralesa – miał z tym jednak problem. Cenił go za to, że w wielu sprawach pomógł rdzennej ludności, ale nie mógł znieść jego seksizmu i korupcji. Rzeźbiąc więc, gdy był w dobrym humorze i był lepiej nastawiony do prezydenta, uszlachetniał jego rysy twarzy, z kolei na wieść o kolejnych wybrykach prezydenta zmieniał jego twarz na bardziej lubieżną. Opisuję to, bo miałem okazję go poznać, gdy był w twórczym transie, dotyczącym tego pomnika.

Wynika z tego, że to narody bardzo rozpolitykowane, bo przypomnijmy, że Boliwia jest oficjalnie państwem wielonarodowym.
– Oni są rozpolitykowani, w miastach całe ściany i mury pokryte są graffiti, często o treściach politycznych. Oczywiście nie tylko, gdy ktoś kochał albo właśnie cierpiał z powodu nieudanej miłości, często malował to na murze. Te mury opowiadają historie mieszkańców tych miast, ich upodobania polityczne, ale też osobiste losy. Wszędzie znajdziemy graffiti, ale tam było to bardzo charakterystyczne i intensywne.

Do tego są to ludzie sprytni.
– Oni są pomysłowi! Powiedzmy sobie szczerze: oni się bogacą, ale to wciąż jest dość ubogie społeczeństwo. Byłem w takim mieście El Alto, niedaleko La Paz. To miasto Ajmarów, jednej z największych nacji Indigenas, która istnieje od czasów Inków. Powstało w ten sposób, że z wiosek biednych ludność Ajmarów uciekała bliżej stolicy i to miasto dosłownie pączkowało. Oczywiście jest tam też i przestępczość, nie ulega to wątpliwości, ale ja obserwowałem ich chęć pracy, zarobienia trochę pieniędzy dla rodziny, ale też dla siebie samego, żeby mieć poczucie ważności, że radzę sobie w życiu w sposób uczciwy. Jest np. główna arteria – aleja Jana Pawła II, którego przyjęli oni w tym mieście w 1988 r. z otwartymi sercami. Sama ulica jest koszmarna, oficjalnie dwupasmowa, ale samochody jadą w trzech, czterech rzędach. Tłok jest straszliwy, hałas, spaliny, kurz. Pośrodku tej alei stoją młode Indigenas, albo i nawet w średnim wieku, i próbują sprzedać jakieś słodycze, jakieś soki. Warunki są trudne, samochody niemal ocierają się o nie, jest to po prostu niebezpieczne. W tych dziewczynach i kobietach jest jednak ogromna potrzeba pracy, zrobienia czegoś po to, by pokazać swoje człowieczeństwo.

Przyroda ma tam ogromne znaczenie. Mieszkańcy tego kraju, patrząc na góry, nie widzą tylko Andów – wiedzą, że ktoś tam mieszka, że w przyrodzie żyją nie tylko oni sami.
– Tak, Boliwijczycy wierzą, że mieszkają tam ludzie, zwierzęta, ale też… duchy. One są dla nich bardzo ważne. Boliwijczycy w dużej mierze są katolikami, ale potrafią oni łączyć swoją wiarę z jakąś jeszcze prekolumbijską wiarą właśnie w te duchy i to im nie przeszkadza. Żyją blisko natury i nie widzą w niej tylko kamienia, nie tylko góry, jeśli mówimy o Andach, ale na przykład widzą też huaca. Ktoś na przykład położy na jakimś miejscu kamień, ktoś inny do niego dołoży kolejny i rośnie jakaś figura, sterta kamieni wydawałoby się, ale ona już jest uduchowiona, przez nich, przez ich potrzebę duchowości i zaczyna to być miejsce święte.
Byłem bardzo wysoko, jak na mnie, na wysokości 5200 m n.p.m., w okolicach Pelechuco. Tam są dwie kopalnie złota, naprawdę wysoko, tlenu jest bardzo mało – oczywiście oni tam normalnie oddychają, bo są do tego przyzwyczajeni. Pracują tam ciężko i potrzebują duchowego wsparcia. Na tej wysokości nie ma już katolickiej świątyni, oni do niej chętnie pójdą, pomodlą się, ale tysiąc metrów niżej, w jakiejś większej miejscowości. Zatem tworzą sobie huaca, miejsce, które promieniuje dobrem i to jest wtedy ich katedra, miejsce, które daje im duchową siłę do bardzo ciężkiej pracy w kopalni złota. My już nie rozumiemy potrzeby takiej duchowości, oni ją wciąż mają, bo ta natura jest też wymagająca: Andy, płaskowyż, tam człowiek musi być silny. Oni są szczupli, przyzwyczajeni do tych warunków, ale potrzebują jakiejś duchowej siły.
Silniej przeżywają też swoją wiarę katolicką – widziałem to na przykład będąc na uroczystości Trzech Króli w Boliwii. Znak pokoju u nas to skinienie głowy na lewo i prawo – tam się obejmują, nawet obcy ludzie. Poza tym często śpiewają, ktoś przychodzi z gitarą czy lubianym przez nich instrumentem – charango, wielkości połowy gitary, osoba świecka staje koło ołtarza i zaczyna śpiewać i grać, to są często melodie świeckie, ale słowa nawiązują do obrządku. Nagle świątynia wypełnia się żywą muzyką, śpiewem dziewczyny czy chłopaka, to porywa tych ludzi.

To ciekawe, bo ludność rdzenna Ameryki, wprawdzie tej Północnej, jest ostatnio na tapecie, dzięki podróży papieża Franciszka do Kanady. On przecież zna te kraje, wie jak wyglądała inkulturacja, także na południu kontynentu amerykańskiego.
– Przecież i nasz papież Jan Paweł II, który był wielkim podróżnikiem, jeżdżąc tam przepraszał za czasy konkwisty, wyrażał to mocno i wyraźnie, więc świadomość współczesnego Kościoła, przynajmniej tych mądrych jego przedstawicieli, jest jednak taka, że działa się ogromna krzywda w XVI, XVII w. W czasach kiedy Ameryka była jedną wielką kolonią, panowała wielka niesprawiedliwość, ludzie rdzenni byli eksploatowani. To powoli zaczęło się zmieniać, kiedy te państwa się wyzwoliły i stały się państwami suwerennymi. Jednak ten proces trwał, trwa i pewnie jeszcze będzie trwał. To zranienie było bardzo głębokie.

Boliwia-fot-Arkady-R-Fiedler-Wydawnictwo-Bernardinum-1.jpg

Arkady Radosław Fiedler
Podróżnik z zamiłowania, współtwórca i współwłaściciel (z bratem Markiem) Muzeum-Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera wraz z Ogrodem Kultur i Tolerancji w Puszczykowie pod Poznaniem (www.fiedler.pl); autor i współautor wielu książek

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki