O dokonaniach Evo Moralesa, prezydenta Boliwii, przypominają rozsiane po kraju tablice i liczne napisy na murach. Pochodzący z ludu Ajmara Morales lubi przypisywać sobie rozmaite zasługi: od zapewnienia wodociągu niewielkim wioskom w boliwijskim interiorze, poprzez budowę wciąż nielicznych asfaltowych dróg, aż do rozwoju krajowego przemysłu i turystyki. Dziś głowa państwa ma szczególne powody do zadowolenia, bo za kilka dni jego kraj odwiedzi sam papież Franciszek. Boliwijscy Indianie przymierzają już nowe poncza i czeszą hodowane na górskich płaskowyżach lamy.
Gość z dalekiego Watykanu prawdopodobnie zostanie w Andach przyjęty szczególnie serdecznie. Nie dość, że trzy czwarte Boliwijczyków deklaruje się jako katolicy, to wygłaszana przez papieża troska o najuboższych padnie na żyzny grunt nastrojów rolniczo-robotniczego społeczeństwa. Boliwia jest najbiedniejszym krajem Ameryki Południowej – miejscem, gdzie codzienna walka o minimum socjalne dotyczy sporej części mieszkańców. W ostatnich latach coraz bardziej istotne dla regionu stają się też kwestie ochrony środowiska, które papież Franciszek porusza w ostatniej encyklice. Lewicowy Morales znajdzie więc w Ojcu Świętym sprzymierzeńca, o czym na pewno nie zawaha się poinformować narodu.
Górsko-pustynną Boliwię papież odwiedził do tej pory tylko raz, w 1988 r. Źródła nie podają, jak czuł się Jan Paweł II, gdy wychodził z samolotu na najwyżej położonym międzynarodowym lotnisku świata. Wielu przyjezdnych ma tutaj problemy z niedoborem tlenu, kołataniem serca, zawrotami głowy, dlatego jednym z najważniejszych pomieszczeń w porcie lotniczym La Paz - El Alto jest wyposażony w butle tlenowe pokój medyka. Jak z wyzwaniem andyjskich wysokości da sobie radę papież Franciszek, który po chorobie stracił część prawego płuca? Być może sił doda mu rozśpiewany tłum, bo wiara Ameryki Południowej jest bez dwóch zdań głośna, kolorowa i żarliwa. Choć nie zawsze zgodna z dogmatami Watykanu...
Religijny synkretyzm
W niewielkim kramie przy ulicy Linares w La Paz panuje półmrok. Regały po sufit zastawione są tajemniczymi paczuszkami. Zewsząd zwisają powykręcane płody lam, tradycyjnie uważane za przynoszące szczęście (Boliwijczycy wmurowują je w fundamenty nowo powstających budynków). Pogańskie wota dziękczynne mieszają się z katolickimi – obok woskowej czaszki leżą medaliki z wizerunkami świętych; niedaleko półki z proszkami o nazwie „Ziemia umarłych” stoi przepasana wstążką w kolorze boliwijskiej flagi figura Matki Boskiej. Jestem na słynnym targu czarownic, dziś będącym na poły turystyczną atrakcją, lecz w dalszym ciągu służącym miejscowym poganom i czarownikom.
Właścicielka sklepu, ubrana w kolorowe ponczo i tradycyjny melonik kobieta w średnim wieku, z lekkim niepokojem obserwuje moją krzątaninę. – Czy czarownica może być katoliczką? – zadaję w końcu to niezręczne pytanie. – Nie, nie może być – niepewnie odpowiada sprzedawczyni. – Czarownice wierzą w siły ziemi, w Pachamamę, w księżyc i słońce – dodaje. – Dlaczego więc mogę tu kupić zarówno ofiary dla Pachamamy, jak i obrazki ze świętymi? – naciskam, licząc na bardziej konkretną odpowiedź, lecz Indianka tylko wzrusza ramionami i chowa się w cień.
Kościół lub kaplica znajduje się w prawie każdej wiosce, jednak na równi z Chrystusem czczona jest w Boliwii Pachamama, inkaska bogini ziemi i płodności. Indianie wierzą po swojemu, nie przejmując się za bardzo nakazami Stolicy Apostolskiej, dlatego nikomu nie przeszkadza, że służące do uśmiercenia niewiernego kochanka magiczne proszki stoją zaraz obok medalików z Najświętszą Panienką. A jednocześnie chrześcijańskiego Boga wielbi się tutaj na pokaz, nierzadko po to, aby zwrócić uwagę sąsiadów i przypadkowego przechodnia. Twarz Chrystusa namalowana jest na niejednym autobusie czy sklepie. Każde święto kościelne obchodzi się w Boliwii głośno i wesoło, nie żałując alkoholu, lecz jednocześnie z dużą czcią. I nawet zachodząc w ustronne miejsce, można znaleźć wyryty na drzwiach napis wieszczący nadchodzące królestwo Boże.
Długo poszukiwałem wyjaśnienia przygody, jaka spotkała mnie w jednej z andyjskich wiosek. Pośrodku górskiej ścieżki stał pies. Patrzył spode łba, a kiedy podszedłem na odległość dziesięciu kroków – znienacka poderwał się i podbiegł parę metrów wyżej. Tam przystanął, znów spojrzał wyczekująco. Gdy zobaczył, że za nim podążam, ponownie podprowadził mnie nieco w górę. Dopiero wtedy dostrzegłem pentagram wypalony na czole zwierzęcia. Choć nasza kultura kojarzy pięcioramienną gwiazdę głównie z kultem szatana, symbol ten wśród Indian może oznaczać zupełnie co innego. Pomyślność, zdrowie, witalność? Próbowałem znaleźć jednoznaczną odpowiedź, lecz przyjezdnemu niełatwo nawiązać znajomości z zamieszkującymi andyjskie doliny ludami Keczua i Ajmara. Lud to skryty, silnie strzegący swojej odrębności kulturowej. Niewykluczone w każdym razie, że właściciele oznaczonego pentagramem czworonoga co niedzielę gromko śpiewają maryjne pieśni w miejscowym kościele. I trudno nazwać to hipokryzją – południowoamerykańska religijność jest głęboka i prawdziwa… nie zawsze jednak spójna.
– Wiarę w Ameryce Południowej cechuje głęboka emocjonalność. Miejscowi lubują się w procesjach, w różnych zewnętrznych formach ukazywania swojej wiary, choć czasem brakuje im jej pogłębienia – opowiadał mi parę lat temu ks. Maciej Słyż, wówczas proboszcz parafii w peruwiańskim Marco. – Żeby to zrozumieć, trzeba tych ludzi poznać.
Góry, lasy, pustynie
„Bienvenido a casa!”, czyli „Witamy w domu!” – tak jedna z polskich gazet tytułuje tekst o zbliżającej się pielgrzymce papieża Franciszka do Ameryki Południowej. Ojciec Święty nie odwiedzi jednak ojczystej Argentyny, a zupełnie inne trzy państwa – Ekwador, Boliwię i Paragwaj. Wątpliwe więc, by poczuł się jak w domu, bo różnice między społeczeństwami andyjskich Indian, a zamieszkującymi ogromne Buenos Aires potomkami imigrantów z Europy, są ogromne.
Ekwador to niewielkie państewko wciśnięte między Ocean Spokojny, wysokie Andy a rozpoczynającą się zaraz za zboczami gór dżunglę amazońską. To stamtąd do polskich sklepów trafia duża ilość bananów i kawy. Ze względu na jego równikowe położenie w Ekwadorze nie rozróżnia się tradycyjnych pór roku, lecz jedynie wynikające z różnic wysokości piętra klimatyczne.
Boliwia często kojarzona jest z największą na świecie pustynią solną, zwaną Salar de Uyuni. Turyści z bogatych krajów przyjeżdżają tu, by na olbrzymim płaskim solnisku stracić poczucie odległości, perspektywy i czasu. Pod solną skorupą znajdują się jednak olbrzymie zasoby litu, surowca coraz cenniejszego ze względu na zastosowanie w nowoczesnych technologiach. Niewykluczone więc, że turystyczny raj zostanie wkrótce zniszczony, a Boliwia stanie się na powrót jednym z ważniejszych miejsc na mapie surowcowej świata. Tak jak w XVI w., kiedy to w nieodległym mieście Potosí imperium hiszpańskie prowadziło rabunkową gospodarkę wydobycia złota. Historycy szacują, że w ciągu pięciu wieków wydobycia w kopalniach cennego kruszcu zginęło nawet 8–9 mln ludzi. Po dziś dzień w języku hiszpańskim funkcjonuje wyrażenie „vale un potosí” – „warte fortunę”.
Paragwaj to słabo zaludniony rolniczy kraj ze stolicą w Asunción (hiszp. Wniebowzięcie). Jego dumą narodową jest ostrokrzew paragwajski, z którego liści przyrządza się napar zwany yerba mate. To napój mocny, pełen witamin i kofeiny, tradycyjnie zaparzany w naczyniu wykonanym z tykwy, a sączony przez rurkę nazywaną bombillą. Jeśli więc humorystycznie stwierdzić, że boliwijscy Indianie czeszą swe lamy z okazji przyjazdu papieża, to mieszkańcy Paragwaju wyjmują z szafek najbardziej eleganckie tykwy do picia yerba mate.
Franciszka czeka podróż bardzo różnorodna: od równikowej dżungli Ekwadoru, przez górskie, pustynne płaskowyże Boliwii, aż po selwę, paragwajskie zwrotnikowe lasy. Każde z tych miejsc różni się warunkami naturalnymi, klimatem, ale również kulturą, zwyczajami, charakterem autochtonów. Tylko język swobodnie przekracza granice – Ojciec Święty w każdym z odwiedzonych miejsc będzie porozumiewał się po hiszpańsku.
Z Paragwaju do Buenos Aires jest zaledwie tysiąc kilometrów. To, jak na realia Ameryki Południowej, naprawdę niewiele. Wiadomo jednak, że tym razem Franciszek nie odwiedzi ojczystej Argentyny. Może następnym razem – w końcu jeszcze kilka innych krajów kontynentu równie niecierpliwie oczekuje swojego papieża.