Czasem trzeba czekać aż do czyjegoś pogrzebu, by mogła się ukazać prawda o wyjątkowości zmarłego. Z pewnością znajomi i bliscy byli jej świadomi, ale właśnie uroczystości pogrzebowe dają takie wyjątkowe świadectwo. Właśnie takie miałem wrażenie, obserwując uroczystości pogrzebowe o. Macieja Zięby, na które przybył premier Mateusz Morawiecki z PiS i były prezydent Bronisław Komorowski, żegnali go obok siebie posłowie na co dzień zwalczających się politycznych sił, przemawiali politycy, którzy w innych okolicznościach trwaliby w głębokim sporze, politycy kojarzeni ze stroną liberalną, ale też i ci bardzo konserwatywni. Taka sytuacja możliwa była chyba tylko podczas pogrzebu o. Zięby we Wrocławiu 9 stycznia. To, jak różni ludzie go żegnali, pokazało, że był jedną z tych wyjątkowych postaci naszego życia publicznego, ale też i Kościoła, które łączą, a nie dzielą.
Bo taki był właśnie o. Zięba. Miał specyficzne pojmowanie chrześcijaństwa – nie było ono dla niego ideologią, która daje odpowiedź na każde pytanie. Raczej było busolą mówiącą, że celem człowieka jest miłość bliźniego oraz jej szczególna forma, czyli działalność publiczna. Celem chrześcijanina jest więc poszukiwanie prawdy, a nie przerobienie swej religii na pałkę, którą będzie okładał innych, ani na tarczę, którą będzie się bronił przed innymi. Nie, ten, komu zależy na prawdzie, szuka jej wszędzie – w książkach, to one dawały mu mądrość, ale też w innych ludziach. To zaś wiąże się z postawą dialogu. Choć nie ma dziś drugiego tak wyświechtanego słowa jak dialog, to właśnie dialogiczność Zięby przyciągała do niego wielu tak różnych ludzi, którzy mogli się bardzo różnić, ale on łączył ich w poszukiwaniu prawdy.
Postawa o. Zięby była jednak ważna nie tylko dla naszego życia publicznego, ale również dla Kościoła. Z jednej strony kochał Kościół i bronił go zawsze przed nieuczciwymi atakami, bronił go pięknie i mądrze, pokazując wkład chrześcijaństwa nie tylko w stworzenie koncepcji ludzkiej godności, ale też nowoczesnej demokracji, nauki, a nawet cywilizacji technicznej. A równocześnie miał odwagę mówić o złu w Kościele, potrafił wytykać błędy księżom czy katolikom. Ta postawa sprawiała, że nie miał w sobie lęku apostołów, którzy po śmierci Chrystusa zamknęli się w Wieczerniku i zamknęli drzwi z obawy przed Żydami. Nie, miał odwagę uczniów po zesłaniu Ducha Świętego, którzy szli nauczać cały świat. Dlatego nie odpowiadał mu Kościół zamykający się przed światem, Kościół, który wszędzie szukał wrogów, a raczej taki, który do tego świata wychodził.
Ale to wyjście, ta otwartość i odwaga brały się z prawdziwej wiary. Swoim współpracownikom i licznym wychowankom, którzy poznali go przez Instytut Tertio Millennio, powtarzał, że początkiem wszystkiego musi być wiara, osobista relacja z Bogiem, „budowanie na Chrystusie”, jak lubił powtarzać. Bez niej rzeczywiście zostaje tylko lęk, obawa przed tym, co nas otacza, bez niej rzeczywiście potrzebujemy wyłącznie murów, którymi będziemy się oddzielać. Tyle że dziś – to też jedna z jego ulubionych metafor – potrzebujemy mostów, a nie murów, potrzebujemy dialogu, a nie konfliktu, otwarcia, a nie jeszcze większego zamknięcia. O. Zięba odszedł, ale jego nauka niech zostanie i niech będzie dla nas wskazówką.