Jakie są bezpośrednie przyczyny tego, co się wydarzyło w środę 6 stycznia na Kapitolu? Czegoś takiego w historii Stanów Zjednoczonych chyba jeszcze nie było…
– Rzeczywiście było to zupełnie zaskakujące, także dla Amerykanów. Widzę tu wpływ przyczyn pośrednich: narastającej frustracji, poczucia bezsilności wobec kampanii antytrumpowej w mediach, zawłaszczenia umysłów Amerykanów przez jedną opcję polityczną. Jeśli chodzi o przyczyny bezpośrednie, to w grupie kilkudziesięciu tysięcy osób, które przyjechały do Waszyngtonu, znalazło się kilkudziesięciu chętnych do rozróby. Ponieważ służby nie były na to przygotowane, napastnicy mieli swój moment, żeby pokazać się w telewizji.
Można patrzeć na to jak na wybryk grupki frustratów. Jednak zarówno sposób prowadzenia kampanii, jak i podważanie wiarygodności wyników świadczą o czymś głębszym. Wielu zwolenników Donalda Trumpa naprawdę wierzy, że on te wybory wygrał... Mamy kryzys demokracji?
– Przekonanie do faktów ludzi, którzy zamykają oczy na rzeczywistość, jest niemożliwe. Rosną liczebnie ruchy antyszczepionkowców, płaskoziemców itd. To nie jest dowód na to, że demokracja jest za słaba. To internet jest za mocny. Dzięki niemu łatwo dzisiaj przekazywać tego typu informacje.
W wyborach w USA bezpośredniego fałszerstwa nie było. Było natomiast nadużycie związane ze złamaniem przepisu konstytucyjnego i dopuszczeniem do głosowania korespondencyjnego w zbyt długim czasie. W związku z tym głosy oddały też osoby, które normalnie by nie głosowały.
O wyborach korespondencyjnych zdecydowała pandemia…
– Ale głosy można było oddawać przez kilka tygodni. Skutki było widać w Georgii, gdzie oddano 5 mln głosów w wyborach prezydenckich i 4,5 mln w wyborach senackich – mimo wielkiej kampanii. Oddanie głosu korespondencyjnie jest dużo łatwiejsze, każdy dostał do domu kopertę, a przewaga Bidena była w Georgii minimalna, kilkadziesiąt tysięcy osób.
Czy to nie jest miecz obosieczny? Gdyby większa frekwencja wpłynęła na wygraną Trumpa, pewnie nie miałby problemu… Tam padają oskarżenia o wyrzucanie kart do głosowania.
– Takie sytuacje się zdarzały oczywiście, ale generalizowanie ich jest nonsensowne. W USA jest kilkaset milionów ludzi uprawnionych do głosowania na ogromnym terytorium. Mnóstwo ludzi pracuje w różnych komisjach wyborczych. Jakieś aberracje muszą się zdarzyć, nawet statystycznie rzecz biorąc. One nie były na dużą skalę i na pewno nie były zorganizowane.
W Polsce też były wybory korespondencyjne i wygrał urzędujący prezydent.
– U nas były one w bardzo ograniczonym zakresie. I można było wybierać przez bardzo krótki czas. Sam głosowałem korespondencyjnie i miałem bodajże dwa dni między otrzymaniem pakietu a terminem na jego wysłanie. W USA były to cztery tygodnie. To jest bardzo duża różnica. W niektórych stanach przyjmowano głosy, które wpłynęły już po zakończeniu głosowania itd.
Wybory korespondencyjne są bardzo trudne, szczególnie kiedy się je wprowadza nagle na terytorium ogromnego państwa. Amerykanie znają tę formę wyborów, bo tak głosują żołnierze na misjach zagranicznych i ekspaci. Czym innym jednak jest takie prawo dla kilkaset milionów wyborców.
Cała prezydentura Donalda Trumpa była nietypowa, a nastroje podgrzewane od jej samego początku. Pandemia tylko dołożyła ostatnią cegiełkę. Czy to nie zaczęło się w dniu, w którym wygrał wybory?
– Co było pierwsze: jajko czy kura? Czy nienawiść mediów liberalnych, czyli ogromnej większości mediów amerykańskich do Trumpa, przejawiana od samego początku, czy jego zachowanie? Jeśli ktoś jest pro-Trump czy patrzy neutralnie, to uważa, że media zawiniły jednostronnością. Anty-Trump powie odwrotnie. Tego nie rozstrzygnę.