Kryzys wydolności tradycyjnego systemu pocztowego w USA wieszczono już na wiosnę, z momentem wybuchu pandemii. I byłoby to całkowicie zrozumiałe, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie, decyzją o głosowaniu korespondencyjnym, właśnie na amerykańską pocztę przerzucono dużą część odpowiedzialności za przebieg wyborów prezydenckich 3 listopada. A jak się teraz okazuje, odpowiedzialność ta może zaważyć nawet na samych wynikach obywatelskiego aktu, który wszyscy Amerykanie zgodnie przecież uznają za najważniejszy probierz demokracji.
Zwycięstwo na papierze, ale czyje?
Amerykanie bowiem, w trosce o własne bezpieczeństwo, gremialnie skorzystali z możliwości, jakie dały im przepisy, sklecone w pośpiechu w obliczu epidemii koronawirusa. Według wstępnych szacunków ponad 100 mln wyborców, zamiast – jak dotąd – udać się 3 listopada do lokali wyborczych, preferowało wcześniejszy, głównie korespondencyjny tryb oddawania głosów. Można to było uczynić na kilka sposobów: po pierwsze, odsyłając z powrotem wypełniony, przesłany przez pocztę formularz, po drugie, wrzucając go do specjalnej skrzynki – co w teorii miało przyspieszyć dotarcie głosu do komisji, wreszcie po trzecie, udając się do lokalu wyborczego osobiście, lecz przed 3 listopada.
Dzięki temu zabiegowi osiągnięto naprawdę imponującą frekwencję: 150 mln głosujących ogółem oznacza 65 proc. uprawionych do głosowania. Tak wysokiej frekwencji nie notowano od ponad stu lat, konkretnie od roku 1908! Z pozoru wynik ten powinien cieszyć, w praktyce jednak stał się przyczyną poważnych kłopotów. Bowiem aforyzm „zwycięstwo na papierze” (niezależnie od tego, komu ono przypadnie) zyskał w tych listopadowych dniach w Stanach Zjednoczonych znaczenie wręcz złowrogie, stając się synonimem chaosu i niewydolności nie tylko poczty, ale i całego państwowego systemu.
Wymienione wyżej kryzysowe przepisy każdy z 50 stanów, zgodnie z własnymi, suwerennymi prerogatywami, wprowadzał inaczej. Powstała stąd kombinacja niezliczonych możliwości, w których pod koniec już naprawdę trudno było się połapać. Dość powiedzieć, że niektóre stany zinterpretowały ordynację w sposób inkluzywny, wysyłając listy z kartkami do głosowania nie tylko osobom starszym i chorym, ale wszystkim uprawnionym. Uczyniły tak na przykład władze Nevady, o którą toczy się w tej chwili najgorętszy spór między zwolennikami Trumpa i Bidena.
O co chodzi w tym sporze? Otóż władze stanowe rozsyłały przedwyborczą korespondencję według list mieszkańców, które przeprowadzane są przy okazji ogólnych spisów ludności. W USA podobny spis przeprowadzono… w 2010 r.
To nie pomyłka: dziesięć lat temu. W ciągu owej dekady setki tysięcy adresatów zmarły (wspomnijmy chociażby ofiary koronawirusa), jednak listy ze skierowanymi do nich wyborczymi kartkami odebrały obecnie zupełnie inne osoby, pod tym adresem mieszkające. Kolejne, równie liczne rzesze niedoszłych adresatów zdążyły się przez ten czas wyprowadzić, a w ich mieszkaniach rezyduje dzisiaj już kto inny. W obu wypadkach ułatwia to nielegalną procedurę podwójnego głosowania. A jeśli weźmiemy pod uwagę, że podobna sytuacja dotyczy stanów, które mogą okazać się języczkiem u wagi wyników wyborów, trudno się dziwić nerwowym reakcjom Donalda Trumpa, który już w pierwszym powyborczym wystąpieniu odważył się oskarżyć obóz przeciwnika o elekcyjne oszustwo.
Listonosze między młotem a kowadłem
Że tak się to skończy, wiadomo było od dawna. Z grubsza rzecz biorąc, zwolennicy Trumpa, czyli republikanie, byli przeciwnikami korespondencyjnego trybu głosowania, podczas gdy demokraci Bidena za takim właśnie trybem optowali. Podziały te, których korzenie sięgają głęboko w społeczną i kulturową glebę, scementowała era koronawirusa. Republikanie, w swojej masie, generalnie nieufnie podchodzą do linii walki z pandemią, reprezentowanej przez Światową Organizację Zdrowia. Natomiast demokraci przeciwnie, wręcz ostentacyjnie popierają rozwiązania, w których procedury biurokratyczne przeważają nad bezpośrednimi sposobami reagowania na zdrowotny kryzys. Stąd już na wiosnę, za pomocą sondaży, ustalono precyzyjnie – i jak się okazało trafnie – że z możliwości korespondencyjnego głosowania skorzysta głównie elektorat Bidena, podczas gdy zwolennicy Trumpa będą woleli osobiście udać się do punktów wyborczych.
Już na początku kwietnia prezydent w gorącym wystąpieniu oświadczył, że nie dopuści, by o przyszłości Ameryki zadecydowały możliwości poczty, która i tak ledwo sobie radzi z obsługą obywateli w czasie koronawirusa. Zrobił się z tego problem polityczny, bo demokraci od razu zapowiedzieli, że będą bronić poczty jak niepodległości i przeznaczać na ten sektor kolejne dotacje z budżetu. Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, najbardziej ucierpieli na tych rozgrywkach sami pocztowcy, których zaraza dotknęła w stopniu nie mniejszym niż innych obywateli, lecz fakt ten nie zwolnił ich bynajmniej z niesłychanej politycznej presji, jakiej poddano ich z obydwu stron.
W komunikacie z 6 listopada, wymieniającym miejsca, w których zalegają niedostarczone komisjom listy, obok dużych ośrodków, jak Nowy Jork czy Pittsburg, znalazło się niewielkie hrabstwo Lehigh w stanie Pensylwania. Nazwa tamtejszego urzędu pocztowego pojawia się w medialnych doniesieniach już od lata. Otóż Lehigh jest jednym z amerykańskich hrabstw najbardziej dotkniętych koronawirusem. Zaraza zdziesiątkowała również pocztowców, w tym listonoszy, a w hallu powiatowego urzędu pocztowego zaczęły się piętrzyć stosy pudeł z nierozesłaną korespondencją. Kierownictwo urzędu zapowiedziało więc zawczasu, że nie nadąży z terminowym obsłużeniem wyborów. Tak też się stało.
Podobne problemy miały tysiące innych placówek pocztowych na terenie całych Stanów. W sytuacji gdy większość obywateli USA wybrała to właśnie ogniwo skomplikowanego wyborczego łańcucha, by przekazać państwu swoje polityczne preferencje, w krytycznym dniu 3 listopada mniej więcej jedna czwarta wszystkich głosów nie została jeszcze w ogóle policzona. Dwa dni później niepoliczone głosy nadal stanowiły pokaźny procent papierowych stosów, zalegających wyborcze komisje.
Te ostatnie godziny liczenia fatalnie zbiegły się z wynikami sondaży, które gwałtownie zaczęły się przechylać na stronę Bidena. Reakcja Trumpa była jednoznaczna: uznajemy tylko głosy policzone do końca dnia wyborów (tj. 3 listopada), wszystkie zgłoszone później należy uznać za nieważne.
Ten swoisty akt wypowiedzenia politycznej wojny spotkał się ze strony demokratów z podobnie gorącym protestem. Czy wybory rzeczywiście zostały sfałszowane? Tę kontrowersję rozstrzygnie niezawisły amerykański sąd, ale zanim się to stanie, mogą minąć miesiące. Tymczasem na ulicach Nowego Jorku czy Portland przedsiębiorcy zabijają witryny swoich sklepów paździerzowymi płytami, spodziewając się kolejnej fali zamieszek.